Chłopak niesiony falą niesfornego buntu zahacza się co rusz w innej pracy. Nie łapie się jednak na definicję slackera, bo chociaż lubi się sponiewierać, to nie zalega na kanapie dnia następnego. Otto Maddox, bo o nim mowa, zawsze stawi się rano w robocie. Jutro będzie windykatorem i jako tytułowy Repo Man, będzie kradł samochody, które posłużą za zastaw i uczciwie powrócą do właścicieli po uregulowaniu długu.
Trzeba mieć nie lada zwichrowaną artystyczną osobowość, by porwać się na taki projekt. Więcej! Być dobrze zorganizowanym wariatem, żeby doprowadzić go w sposób udany do końca, ani razu nie zbaczając ze swojej szelmowskiej, punkowej drogi twórczego wyrazu. Spotkałem się już kilka razy z podobnymi uroczymi dziwadłami i za każdym razem obcowanie z takim seansem powodowało, że serce szybciej pompowało krew. Dlaczego? Bo to rodzaj hybrydy szczególnej, puszki z czerwoną farbą rzuconej na białą ścianę. Ty, jako widz, nie masz prawa w jednym zdaniu streścić fabuły, bo ta ma się przelewać przez palce w swoim pokręconym, schizofrenicznym, paranoidalnym posmaku. Repo Man to glany polane kwasem. Repo Man to główny bohater, w tej roli Emilio Estevez, wciąż wschodząca gwiazda z latach 80., która nota bene nigdy nie wybuchła i nie dane było jej rozbłysnąć jako supernova. Szkoda, chociaż to temat na osobny felieton.
Tutaj Estevez gra młodego punka, mniej na zewnątrz, całą dobę wewnątrz. Ze swoją anarchistyczną duszą idzie pod prąd, jest bezkompromisowy, potrafi szczekać do większych, podkłada ogień i ciężko mu się dostosować do społeczeństwa. Taki jest też w swojej roli Estevez. W jednym spojrzeniu łamie charyzmą wielu aspirujących do ról chwytających za gardło. Estevez jest naturalny, buńczuczny, z ogniem w ślepiach przy łagodnej mimo wszystko aparycji.
To nasz bohater. A film? Alex Cox, reżyser, taki sam punkowiec jak postaci, które rozrysował w swoim debiutanckim filmie, brnie bawiąc się formą, stylem, odwołując się do kina niepokornego, łącząc kontrkulturowe brzemienia, kino autorskie, odważny manifest o pokoleniu bez perspektyw. Debiut Coxa przypomina mi Miracle Mile Steve’a De Jarmetta. Być może jest bardziej aroganckie, mniej tu czułości, jednak mikser gatunkowo – tematyczny jest nastawiony na tak samo szybkie obroty. Nie przelewa się, o ile nastawisz się na tyle wirującego kultu. Jest punkowo muzycznie (Black Flag, Suicidal Tendencies, Iggy Pop, Circle Jerks), punkowo zadziornie („Fuck You” u Esteveza brzmi tak, że siadasz na tyłku, jeżeli jeszcze przed chwilą stałeś) i pociągnięte punkowym całościowym sztafażem. Ale to i tak wycinek z całego dobra smagający ejtisowe serce. Jest Harry Dean Stanton, który gada tyle co w swoich kolejnych 10 filmach razem wziętych. Są stare piękne samochody, nocne wojaże przez centrum i przedmieściami o świcie. Kuriozalne i infantylne akcje z widoczną potrzebą ciągłej zgrywy, bardzo leniwej, ślimaczej, czasem na porannym nieokreślonym zejściu. Nad wszystkim natomiast przelatuje ufo.
Pod koniec filmu dziewczyna głównego bohatera, ta sama, która go torturowała, męczyła i poniżała, pyta: „Co z naszym związkiem?”. „Jebać to” – odpowiada Otto Maddox i startuje zieloną furą na ciemny nieboskłon oddając swoje życie na ręce opiatowej bogini. Tu wszystko jest wywrócone, nieposkładane, pobudowane z klocków od różnych producentów. Niby stoi, ale coś jest nie tak. Zakochałem się w tym bałaganie.
Czas trwania: 92 min
Gatunek: kryminał, sci-fi
Reżyseria: Alex Cox
Scenariusz: Alex Cox
Obsada: Harry Dean Stanton, Emilio Estevez, Tracey Walter, Olivia Barash, Sy Richardson
Zdjęcia: Robby Müller
Muzyka: Steven Hufsteter, Tito Larriva