Pierwszy raz miałem kontakt z Punisherem na początku lat 90. za sprawą wydawnictwa TM-Semic. Pamiętam dokładnie, w którym kiosku ruchu kupiłem swój pierwszy zeszycik (kiosku już nie ma) i pamiętam, że regularnie kupowałem kolejne. Abstrahując od tego, czy bohatera należy umieszczać w kręgu superbohaterów, czy też nie, to jest niezmiennie moją ulubioną postacią z komiksów. To normalny facet, który dostał kulą do rozbijania budynków prosto w łeb od życia. Zabili mu żonę, dzieci i stworzyli tym samym Punishera karzącego ludzi za zbrodnie. Winnym jest cały kryminalny półświatek, bo od zbrodni się zaczęło. I nieważne, czy jesteś złodziejem, mordercą, gwałcicielem, jego karząca ręka może dosięgnąć i ciebie.
Frank Castle pojawił się w komiksie po raz pierwszy w roku 1974 u boku Spidermana. To znamienne, że właśnie „gościnny” występ zaowocował publikacją osobnych, autonomicznych przygód. Znamienne dla stacji Netflix, ponieważ inny gościnny wytęp, u boku Daredevila, również przyniósł ten sam efekt. Jon Bernthal dał bowiem taki występ, że przyćmił głównego bohatera. Nie takie są z reguły zamierzenia twórców, no, ale stało się! Stacja w mig odpowiedziała na widoczne zapotrzebowanie i zaczęła składać nowy projekt wespół z Marvel Television i ABC Studios.
Postać nota bene wskrzeszało na ekranie już wielu i wielu udawało się to wyjątkowo dobrze, bo ja nie narzekam i cieszę się z każdego wcielenia. Wymogi doboru aktorów do roli Franka Castle’a są jasne. Ma mu źle z gęby patrzeć. Broń boże nie może mieć w sobie nic z amanta, najlepiej, żeby charczał jak mówi i ma wyglądać jak gość, któremu nie otwierasz drzwi, jeśli się go nie spodziewasz. Ale… Punisher nigdy nie zapowiada swojej wizyty. Jon Bernthal w tej roli to czyste złoto. Jest szorstki, ponury, nieskory do żartów. Cały zresztą serial jest daleki od zabawnego tonu, który miejscami przecież wypełniał poprzednie produkcje z uniwersum Marvela dla stacji Netflix. Co by nie mówić, każdy z superbohaterów w pewnym momencie silił się na żarcik, by pokazać, że i poczucie humoru nie jest mu obce. Wychodziło różnie, najczęściej średnio. Punisher nie sili się na takie zabiegi i nie zależy mu na ocieplaniu wizerunku.
Przejdźmy do sedna. Jak jest? Jest dobrze, miejscami bardzo dobrze. Pisze to fan, który facetowi z czachą na piersi zawsze głęboko się kłaniał. Fabularnie to kontynuacja opowieści o Franku z serialu Daredevil. Wszyscy myślą, że nie żyje, a ten pogrążony w żałobie ścieli sobie powoli trumnę nie licząc już na to, że przepędzi demony przeszłości czyli powracające wspomnienia, te najgorsze z żoną i lufą przystawioną do jej głowy. To nie jest więc serial stricte o zemście i ta (zemsta) nie napędza głównego bohatera w takim stopniu jak to miało miejsce wcześniej. Wszystko zawiązuje się wokół starej historii Franka jako żołnierza w Afganistanie i akcji w Kandaharze. Reperkusje tych wydarzeń zataczają coraz szersze kręgi, a odłamkami dostają ludzie, którzy chcieliby sobie ułożyć życie na nowo. Niestety (na szczęście) moralność kolejnych filmowych bohaterów wymaga wyciągnięcia niewygodnych faktów spod dywanu. A Punisher? Oprócz tego, że cierpi tak, że zapominasz o swoich troskach, a jego żałoba zyskuje wymiar ikoniczny, to znowu ląduje w centrum wydarzeń. Tym razem walczy o spokój najbliższego otoczenia.
Poza aspektem czysto ponuro rozrywkowym, Punisher jako serial zajmuje mocne stanowisko w sprawach społecznych. To serial, który kładzie spory nacisk na sprawę wojennych weteranów. Naświetlone jest PTSD jako nieustający problem żołnierzy wracających z misji. Sprawa wojny przewija się przez cały sezon i żołnierskiemu rygorowi, oddaniu, wojskowej rutynie w życiu Franka podporządkowane jest wszystko. Pojawiają się postaci kanoniczne dla komiksu z Micro na czele (wyjątkowo mocno zaszczepiony element buddy movie, chemia poziomu wyższego, szorstka przyjaźń i tym samym scenopisarski popis). Kto pamięta pierwsze komiksy, szybko odnajdzie się w klimacie, rozpozna kilka postaci, znajome miejsca, a nawet przedmioty codziennego użytku, w tym charakterystyczny Battle Van.
Jasne, że nie sposób chwalić całego sezonu, tym bardziej, że mógłby być krótszy o dwa odcinki. Casting również nie zagrał w każdym momencie tak jak należy. Reszta to już poezja, gdzie Jon Bernthal deklamuje z furią kolejne śmiercionośne wersy. A jest na swoim poetyckim wieczorku wyjątkowo zaangażowany. Gdy pali się wszystko wokół, to Punishera ciężko zatrzymać, a w aktach przemocy potrafi się zatracić tak, że przekracza granice telewizyjnego serialu i wkracza w obszary wyjątkowo obskurne. To dobrze, bo zawsze uważałem, że Frankowi bardzo blisko do wściekłego dobermana, który spuszczony ze smyczy rzadko sam potulnie wraca do budy. I nie jest w tej całej szarpaninie maszyną, której nie można drasnąć. Oj, powiadam Wam, że grupy krwi na polu walki mieszają się jak składniki do drinka w shakerze. Sam finał, to już nie jest
Punisher, a kolejna cela z filmu Stevena Craiga Zahlera (
Brawl in cell block 99 – recenzja). Pomimo kilku wad (przegadane fragmenty w biurach, za mało szerszych ujęć, wspomniany dobór aktorów do niektórych ról, za mało scen fetyszyzujących broń – ważny element dla postaci Franka),
Punisher to pozycja obowiązkowa. Nie mogło być inaczej.
https://www.youtube.com/watch?v=lIY6zFL95hE
Premiera 17 listopada. Za wcześniejszą możliwość obejrzenia serialu dziękuję platformie: