Okres zimnej wojny w Stanach Zjednoczonych. Elisa (Sally Hawkins), samotna, wodząca oczyma za uczuciem, pracuje jako sprzątaczka w ściśle tajnym laboratorium. I jest niczym jedna z tych bohaterek z rysunków satyrycznych, które czyszczą klawiatury wokół przycisków z zapalnikami nuklearnymi. Dowiaduje się, że w tym samym laboratorium przetrzymywany jest świeżo pojmany stwór, który może zmienić losy świata. Wygląda jakby przybył prosto z amerykańskiego horroru z lat 50. (kłania się Potwór z Czarnej Laguny Jacka Arnolda). Przebywając nierzadko sam na sam z wyrośniętym człowiekiem rybą przeżywa coś na kształt zrozumienia, być może szukanego tak długo uczucia.
Podczas gdy Elisa próbowała ze stworem walczyć o prawo do miłości, ja walczyłem ze snem, jak zwykle na filmie Guillermo del Toro. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego Meksykanin dostaje takie budżety na kolejne baśnie dla dorosłych. Widocznie jest popyt na ucieczkę w świat baśni, a widzowie potrzebują czegoś co stoi w rozkroku pomiędzy kinem dla dorosłych, a ostatnim echem z ich dzieciństwa. Ja niezmiennie stoję na pozycji znudzonego widza, który nie może chwycić się czegokolwiek i uznać to za ciekawe. Już sama estetyka stoi całkiem niedaleko Amelii Jean-Pierre Jeuneta (to mój kolejny „ulubiony” film) i stanowi wypadkową narcystycznych uniesień scenografa z całą masą bibelotów rozstawianych z pewnością przez kilka dni w celu uzyskania potrzebnego cudacznego przepychu. Bogaty wystrój wcale nie musi oznaczać, że interesujący. Na szczęście nie tylko takimi wnętrzami Kształt wody stoi. Pracownie, laboratoria czasem ascetyczne, ponure i wymuskane w swoim mrocznym anturażu wyglądają jak plenery z gry Bioshock. To gotowe poziomy do steampunkowej strzelanki, więc i w tej kwestii nie zostałem kupiony obiecaną magią (chociaż jest lepiej, niż w mieszkaniu głównej bohaterki).
Głównym przesłaniem, w to nikt nie wątpi, jest miłość i uczucie ponad podziałami, różnicami, wbrew głosom z zewnątrz. Dziewczyna związuje się z wykluczonym, sama jest niemową i tylko u boku humanoidalnego przedstawiciela nieznanego gatunku czuje się w pełni kobietą. Ale Guillermo uderza w całą białą kulturę i wypracowanych przez nią niecnych „norm”. Jako strażnik równouprawnienia zarówno rasowego, jak i seksualnego stoi na straży wolnej miłości, praw czarnych, ale też smaga reżyserskim bacikiem zachowania seksistowskie, małostkowe, ludzi, którzy torują sobie drogę w karierze przemocą. To wszystko jest jasne, jednak dla mnie bardzo sztuczne i eksponowane na siłę tylko po to, by przykryć główny powód powstania filmu. Chodzi przecież o efekty specjalne i człowieka rybę na ekranie. Innymi słowy, przesłanki, choć szlachetne potraktowane, są zbyt grubym markerem, bym mógł uznać je za szczere. Tutaj wszyscy grają w meksykańskim teatrzyku pod dyktando wizjonera, który kolejny raz wydaje miliony dolarów, by „pięknie wyglądało”. To nie jest mój film, nudziłem się. Wyrywałem się Morfeuszowi tylko wtedy, gdy do głosu dochodził Michael Shannon (zawsze tak samo doskonale się sprawdza w rolach czarnych charakterów) i Richard Jenkins (bratnia dusza, sąsiad Elisy), dwie aktorskie tuzy, które stoją ponad miałki scenariusz. Oczywiście można więcej wyciągnąć z Kształtu wody, jeżeli tylko będziecie chcieli pogrzebać głębiej (ja już nie chciałem). Jest trochę kina szpiegowskiego, ciutkę o emancypacji kobiet, sporo samej historii ze starej kinematografii, kilka scen, które ratowała Octavia Spencer jako Zelda, koleżanka Elisy. Spencer jako komediowy samograj doda uroku każdej napompowanej historii, jak na przykład ta. Ale summa summarum nie bawiłem się dobrze, nie było tu zaskoczeń, a jak się potoczy całość możecie domyślić się po 15 minutach.
Czas trwania: 119 min
Gatunek: dramat, fantasy
Reżyseria: Guillermo del Toro
Scenariusz: Guillermo del Toro, Vanessa Taylor
Obsada: Sally Hawkins, Michael Shannon, Richard Jenkins, Octavia Spencer
Zdjęcia: Dan Laustsen
Muzyka: Alexandre Desplat