Z sercem, miejscami z duszą. Powinien trafić do kin jako trzygodzinna westernowa historia. Godless stoi zdjęciami i miłością do gatunku, rzadziej serialową formą
Zaczyna się dobitnie, bo od najgorszej strony Dzikiego Zachodu, czyli od rzezi. Przejeżdżając razem z szeryfem i jego ekipą przez splądrowane miasteczko jesteśmy świadkami tego, do czego zdolny jest Frank Griffin (Jeff Daniels) ze swoją bandą (recenzja pierwszego odcinka). To nie pierwszy i nie ostatni podły czyn Griffina. Krwawa droga może zakończyć się dopiero, gdy do stada bandyty, złowrogiego kaznodziei i mordercy w jednym wróci zbłąkana owieczka Roy Goode (Jack O’Connell). Na drodze stanęło miasteczko La Belle z piastującymi tam większość urzędów i życiowych ról… kobietami.
Scott Frank umie w western, a wyprodukowany, napisany i wyreżyserowany przez niego Godless to więcej niż serial porządny. Wprawdzie wspomniany serialowy format, w tym przypadku siedmiu odcinków zawsze wymaga pewnych wyrzeczeń (zaczynamy więcej wątków niż jesteśmy w stanie skrupulatnie przeciągnąć do satysfakcjonującego wszystkich zakończenia), ale i tak Godless to kawał pierwszorzędnej filmowej roboty. Zaczyna się od ciekawego tła, czyli miasteczka La Belle, głownie zamieszkanego przez kobiety. Lokalna trauma nigdy nie została wyleczona, a pamięć po tragedii skrzętnie przypominana. Główne wątki, które zamkną się na ulicach La Belle w finale (ten zasługuje na osobny akapit) to: jeździec znikąd, strapiony szeryf z nieciekawą przypadłością, szczególnie na Dzikim Zachodzie, kobiece konflikty, młody pistolet uczuciowo potargany, samotna kobieta na farmie, czyli bohaterka z kolejną traumatyczna przeszłością, w końcu samozwańczy kaznodzieja, który słowem Bożym nabija komory swojego sześciostrzałowca, a czasem przytuli zbłąkane owieczki, nakarmi, ułoży do snu, a ostatecznie zagoni do kryminalnej roboty.
Dużo tu serca dla gatunku i sporo filmowych tropów, tak jakby Scott Frank przypominał wątki, kadry, ze swoich ulubionych westernów. To z jednej strony dobrze. Sądzę, że lepiej (jeszcze lepiej) wyszłoby gdyby reżyser nakręcił jeden długi film, miast rozdrabniać wątki obyczajowe na siedem odcinków (takie były pierwsze plany Franka, jednak współproducent Steven Soderbergh nakłonił go na mały ekran). Ciężko uwierzyć bowiem, że poszukiwania Roya trwają tak długo z innej przyczyny, niż z tej, ze twórcom potrzeba czasu (i co gorsza trzeba go jakoś wypełnić) na przedstawienie kilku obyczajowych aspektów z życia na farmie. Ale ja to kupuje w całości. Największą robotę wykonał Steven Meizler, który przez ostatnie 25 lat praktykował w pionie operatorskim u największych autorów zdjęć, głównie wymieniając filmy Stevena Spielberga. Zdjęcia w Godless są przepiękne, pomysłowe, dziwnie znajome. Meizler wie jak bawić się ze słońcem, pejzażami, postaciami, akcją dynamiczną i tą czułą. Oddał miłość reżysera do gatunku i do koni przede wszystkim, które nierzadko są na planie pierwszym, a jeden odcinek Mądrość konia, głownie im przeznaczony. Ten serial mógłby mieć więcej ikry. Jeff Daniels chociaż w zamknięciu zyskał, to przez większość czasy nie mogłem go wyciągnąć z ramy faceta z twarzą przeznaczoną do innego gatunku. Ale i tak całość nadrabia finałem, ostatecznym starciem w miasteczku, doskonale zmontowanym, nakręconym i długim, co jest już w pełni satysfakcjonujące. Oglądajcie Godless, bo to raptem siedem odcinków. Siedem godzin z hakiem opowieści o marnotrawnym synu, hardych kobietkach i kobietach. Dzielnym szeryfie, skrywanych uczuciach, traumach. A wybrakowana miejscami rześkość w końcu przyjdzie.