Brimstone

Niemowa Liz (Dakota Fanning) wiedzie sobie w miarę spokojne życie (o ile życie na Dzikim Zachodzie można było kiedykolwiek nazwać spokojnym. Były z pewnością spokojne dni, weekendy, tygodnie rzadziej) z małą córeczką, dokooptowanym wdowcem, teraz już mężem i jego synem. Do miasteczka przybywa kaznodzieja, stawia kościół, ma twarz przeciętą blizną i wyraźnie nie przyjechał, by nawracać owieczki, a wyciągnąć tą jedną konkretną ze stada. A Liz? Pamiętacie Maratończyka Johna Schlesingera i scenę, gdy w Stanach Zjednoczonych staruszka rozpoznała w tłumie oprawcę z obozu zagłady? Tutaj strach w oczach wydaje się podobny, chociaż reakcja zgoła inna. Liz wydaje się być na straconej pozycji, a tajemnicą, która przecież jest, nie dzieli się ani z widzami, ani z mężem. Cały ból i emocje wypisane są na twarzy.

Podzielony na cztery rozdziały Brimstone, niczym skrzywiona biblijna opowieść pisana diabelskim piórem, prowadzi nas przez historię bez litości i wytchnienia, w której poznajemy losy dziewczyny dociskanej do gleby już od dziecka. Retrospektywy płynnie przechodzą do akcji teraźniejszej, by ostatecznie nie dać nam ani chwili spokoju i rozluźnienia. To nie jest kino łatwe, a co gorsze nie do końca satysfakcjonujące. Reżyser bowiem posunął się o jeden most za daleko. Z jednej strony to dobrze, bo kino zbyt często ostatnimi czasy rozstawia parasol ochronny nad widzem działając zawsze tak czy inaczej kojąco, spełniając rolę casualową. Ale z drugiej strony wolałbym, żeby w takich przypadkach groza znalazła w końcu ujście, a potrzebna satysfakcja objawiła się w postaci rewanżu, czyli jako pełnokrwista zemsta. Tego mi zabrakło, ale nie sposób ocenić źle filmu, który dał mi tyle emocji, nawet jeżeli były to emocje tylko negatywne.

Holenderski western łypiący w kierunku horroru to opowieść o torturach, kazirodztwie, pedofilii, morderstwach, egzekucjach, spaleniach, oderżniętych językach, rozbebeszonym inwentarzu, jeszcze raz pedofilii i kazirodztwie. Są jeszcze flaki, dużo łez, aż człowiek po dwóch godzinach tęskni za jedną, choćby niemrawą strzelaniną i starym dobrym skalpowaniem… Nic z tego. A wszystko przez największego filmowego skurwiela od lat (wybitny w tej roli Guy Pearce), który interpretuje słowo Boże tak jak mu pasuje znajdując wytłumaczenie dla każdej obranej przez siebie drogi. Wielebny niczym w krwawym slasherze brnie do przodu, a drogę wyściela kolejnymi ofiarami. Jest obłąkany, nieustępliwy, chory przede wszystkim.

Historia filmowa ma na celu zmęczenie nas tak, żebyśmy opadli z sił razem z główną bohaterką. Ja opadłem, a najlepszym obrazkiem tęsknoty za choćby jednym pozytywnym elementem niech będzie to, że zebrana na festiwalu Camerimage publiczność zaczęła żywiołowo bić brawo przy każdej szansie odwrócenia losów głównej bohaterki. Wnioski po seansie są jasne. Lepiej szybko oporządź swojego stręczyciela, bo nie daj boże będziesz się z nim męczyć całe życie.

7/10 - dobry
Czas trwania: 148 min
Gatunek: western
Reżyseria: Martin Koolhoven
Scenariusz: Martin Koolhoven
Obsada: Dakota Fanning, Kit Harington, Paul Anderson, Guy Pearce, Emilia Jones
Zdjęcia: Rogier Stoffers
Muzyka: Junkie XL