The horror… the horror…
To ten film, na którym na początku dobrze się bawisz. Poznajesz bohaterów, rozumiesz ich, podłapujesz wnet tło wydarzeń. To paczka chłopaków z przedmieść (bardzo pieczołowicie przeprowadzony casting z aktorami, którzy są naturalni i po pięciu minutach widzisz jak mocno wczuli się w czas i wydarzenia), jest ich czterech, niczym się nie wyróżniają. Są przeciętni w szkole, przeciętni w życiu. I jest to życie trochę ponure, w ciągłej jesieni, z rodzicami, których nie widujecie, z braćmi, którzy stacjonują w zatoce perskiej. Ten nostalgiczny klimat (jak zawsze w tego typu produkcjach) przypomina mi przełom września i października w liceum, czyli raczej ciągłe nieusprawiedliwione nieobecności podczas włóczenia się z kumplami. Głupie zabawy, czasem niebezpieczne, ale zawsze kończące się szczęśliwie. Nie tak jak w Super Dark Times…
To ten film, na którym w pewnym momencie otwierasz buzię i długo jej nie zamykasz. Znacie już wszystkie powstałe w ostatnich latach filmy nawiązujące w swojej formie do retro stylistyki z akcją osadzoną w latach 80. czy 90. I wszystkie te filmy bez problemu wskazałbyś jako nakręcone dzisiaj. To można łatwo rozpoznać, gdy oglądałeś mnóstwo VHS rzeczywiście powstałych w tamtych latach. Dzisiaj w dobie retro odniesień „mrugnięć” jest zbyt dużo, czasem są nachalne, bo w oryginałach nikt nie miał plakatów Evil Dead na ścianie, ani innych super, zajebistych gadżetów, a przynajmniej nie w tym natężeniu co bohaterowie Stranger Things. Nic więc tu nie jest takie cool jak w wysokobudżetowych seansach, włącznie z muzyką.
Super Dark Times to film, który mógłby być nakręcony w latach 90., bo on jest latami 90., a gatunkowo jest bardzo nieprzyjemnym, drążącym i niepokojącym dramatem. Nie lubię go za to, bo od początku wypełnił mnie niepokojem, czymś, co zapewne będę z trwogą przelewał na swoje dzieci – „Lepiej, żeby siedziały w domu, nic im się nie stanie”. Super Dark Times opowiada więc o wypadku, który zmienia całe życie, gruchocze i miażdży przyjaźnie, przyszłość, wszystko. Dramat zamienia się w dreszczowiec. Dreszczowiec w koszmar, a koszmar ostatecznie w cholernie przybijającą traumę. Finał dociska do ziemi.
Prowadzony ospale, nawet usypiająco jest czymś bardzo klimatycznym, miejscami nawet narkotycznym i pozostawia cierpki posmak. Rytmem opowieści przypomina trochę Donnie Darko (również przez oniryczną aurę pomiędzy snem, jawą, a dziwną dojrzewającą, bardzo sensualną grozą. Dojrzewanie jest tu ważnym elementem). To również zawieszony w czasie i w stanie umysłu moment, który boi się dopuścić myśli: „Co teraz?!”. Kevin Phillips nakręcił film trudny, wybijający widza z rytmu (chociaż gubiący po drodze lekko motyw), mroczny coming-of-age. Bardzo ciekawy, skromny, angażujący i dojrzały debiut.