Tree (Jessica Rothe) budzi się w męskim akademiku, w pokoju z chłopakiem, którego nie kojarzy z nocnej imprezy. Dzień jak co dzień. Z objęć Morfeusza wyrywa ją dzwonek z telefonu nastawiony na It’s your birthday z In da club 50 centa. Tak jest! To ten szczególny dzień w roku, dla Tree jednak niczym nie wyróżniający się od dnia poprzedniego. Znowu wpada w szkolne tryby, wraca na bani do swojego bractwa, uwodzi wykładowcę, obraża koleżanki, przygotowuje się na nocną imprezę. W drodze na nią zostaje zaszlachtowana przez postać w masce uczelnianej maskotki. Tree (Jessica Rothe) budzi się w męskim akademiku…
Śmierć nadejdzie dziś wygląda trochę jak produkcja MTV, a trochę jak świadoma zabawa gatunkiem, wysłużoną koncepcją, jednak z cała masą udanego dowcipu (igranie ze slasherową konwencją), wartką akcją, czasem infantylnymi zagraniami. I pomimo tylu klisz, które tutaj są zwielokrotnione w swojej ilości przez sam zamysł wykorzystania dnia świstaka, to rzecz nazwę oryginalną. Tree to nikt inny jak „wieczna” final girl, marzenie każdego psychola z nożem. Ten może codziennie zabijać ją w różnoraki sposób. Przebijać, ćwiartować, zarzynać, podpalać, rozjeżdżać. A dziewczyna? Jutro wstanie i musi dopaść mordercę, zanim temu przyjdzie w ogóle ochota na to, by zrealizować swoje zamiary.
Dlaczego ogląda się to tak dobrze? Bo jest szczere w swojej zabawnej formie, a twórcy wiedzą, że wtręt ze slashera jako podstawę trzeba traktować tylko jako pretekst. Ma być zabawnie, rzadko niesmacznie, przede wszystkim intrygująco. To zresztą nie pierwsze wojaże reżysera Christophera Landona z łączeniem komedii z horrorem, thrillerem etc. W 2015 roku nakręcił udanych Łowców zombie. W Śmierć nadejdzie dziś jest więc zagadka (mordercą może być każdy, bo główna bohaterka do aniołków nie należy). Jest to uczucie, że za każdym razem walka ze złoczyńcą jest finałową (chociaż w gruncie rzeczy wiesz, jak się skończy, bo na finał jest za wcześnie) i na dodatek otrzymujemy porządne aktorstwo. Jessica Rothe jako Tree jest uroczą, komediową scream queen, która potrafi wzruszyć, rozśmieszyć i kibicujesz jej, bo masz żal, że ciągle ją tak maltretują. Ok, jest to naciągane, ale taka jest koncepcja, więc daruj sobie: „przecież mogła wyjechać, odlecieć, zamknąć się w sejfie”. Tu nie chodzi o łapanie za pióro scenarzystów, a o dobrą zabawę. A historia i przesłanie? Tak, jest takie i pewnie się go domyślacie. Arogancka i irytująca musi stać się szlachetna i uprzejma (chociaż i tu twórcy naigrują się po trosze z takiego rozwiązania, jak widać nie do końca zadowalającego). Najważniejsze jest bowiem, by bohaterka rozejrzała się i zrozumiała, że życie to nie ten metr wokół niej, a sięga znacznie dalej. Ale działa to też w drugą stronę. Okazuje się, że odmalowana, utapirowana, obłożona cekinami i bezczelna dziewczyna może mieć dobre serce i jeszcze lepszą duszę. O! I można ją pokochać, pomimo tego że nie zna Billa Murraya i Dnia świstaka…