Tam gdzie Dennis Villeneuve wjeżdżał z fabułą, tam twórcy Cartel land biją dokumentem. Temat jest jednak tak bardzo nośny (niestety), a położenie ludzi związanych ze sprawą w tak patowej sytuacji, że ani Sicario (recenzja) ani cała masa dokumentów o kartelach sprawy nie zamknie. Kręcony żywiołowo, nie raz w ogniu walki przy świszczących kulach, odciętych głowach i opowieściach jak z wołyńskich relacji Cartel land objawia się jako horror. Wydarzenia obejmują sytuację na granicy Meksyku i Stanów Zjednoczonych, a dotyczą losu kilku osób, które na własną rękę próbują coś zrobić. W Stanach to samozwańcza grupa paramilitarna „chroniąca” granicę przed przerzutami narkotyków, wyłapująca zwiadowców i odstawiająca ich do agentów federalnych. To nie są żołnierze (przynajmniej nie główny bohater, koledzy być może są byłymi wojakami), tylko ludzie, którzy poświęcają swój wolny czas na coś w co wierzą.
O ile w założeniu trzeba chłopakom oddać, że walczą dla jakiejś sprawy, to przez cały dokument nie opuszczało mnie wrażenie, że po prostu wbili sobie pewien schemat do głowy. Niejasne jest bowiem (z dokumentu to nie wynika) jak ma się sprawa ich konfrontacji z uzbrojonymi dilerami. Jest tylko jedno spotkanie, trochę żenujące zresztą, gdy „zatrzymują” kursujących, a wygląda to tak, jakby zatrzymali grafficiarzy i w sumie nie mając uprawnień gadają z nimi, po czym chcą odstawić pod jurysdykcję agentów federalnych. Robią to, ale nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, gdy Meksykanie mówią: „Dajcie nam spokój, my tu po prostu spacerujemy”.
Zgoła inaczej jest na południu. Cartel land po tej stronie płotu to strefa wojny i dokument tutaj zyskuje na swoim gorzkim wydźwięku. Otóż liczne gangi trudniące się wszystkim co wchodzi w skład kryminogennego procederu (od narkotyków, przez porwania, po haracze i wymuszenia), robią regularne najazdy na wioski, najczęściej przygraniczne. Zawiązuje się Autodefensas (Grupos de Autodefensa Comunitaria), grupa stająca do regularnej wojny podjazdowej z kartelem. To cywile, którzy, o zgrozo, są również powiązani z niektórymi gangami. Bajzel z tego wynika czasem okrutny. O ile jednak wszyscy bohaterowie w czasie kręcenia liczyli zapewne na pełną gloryfikacje, to sytuacja po obejrzeniu jawi się trochę inaczej.Cartel land jest sprawnie opowiadaną, doskonale nakręconą próbą uchwycenia czasu i miejsca z sytuacją, której nikt nie jest w stanie opanować. A deklaracje robią swoje, tylko na czas przyjazdu najważniejszych z polityków. Gdy oficjele mijają rogatki, orgia przemocy rozgrywa się na nowo. Przykre to jest, bo normalny człowiek, żyjący notabene w państwie prawa, nie wie co jest grane. Raz bandzior dostaje mundur i działa pod szyldem utworzonej w tym miejscu legalnej grupy, ma obowiązki itd., po czym po południu lata w podkoszulku i porywa dzieci. I nie jest to odosobniony głos, mój, jako widza. Jest scena w pewnej wiosce, gdzie ludność cywilna po prostu chce spokoju i ogarnia ich wkurw niesamowity, gdy panoszące się Autodefensa uzurpuje sobie prawo do „obrony” tejże ludności. I mają po części rację (cywile). Wożenie się po ulicach z długą bronią, wśród rodzin nigdy nie powinno być postrzegane jako normalne. Winnym jest tylko jedna strona konfliktu, rzadko wskazywana w dokumencie, ale mocno naświetlona po jego obejrzeniu (w sumie już przed seansem jest to jasne, nawet dla nas, dalekich obserwatorów). To państwo, skorumpowane jednostki, absencja i znieczulica organów prawnych ma wpływ na całą sytuację. Dokument walczył w swojej kategorii o statuetkę Oscara w 2016 roku.