Donal (Nigel O’Neill) to mężczyzna w średnim wieku, chociaż wygląda na dużo starszego pewnie od zawsze. Jest farmerem. Mieszka na irlandzkiej wsi i wiedzie życie zmęczonego człowieka, który w zasadzie przez najbliższe kilkadziesiąt lat będzie czekać na swoje ostatnie dni. Nie ma marzeń, radości ani planów. Mieszka z matką, którą musi się opiekować. Jest przez to osobą, z której w lokalnym pubie drwi się po trosze, ale z reguły zostawia w spokoju. Jakiekolwiek mrzonki o wprowadzeniu kolorytu do swojego życia zostają skutecznie spychane do rynsztoka przez smutną jak dupa prozę życia.
Ale zaraz, zaraz. Jednak wkrada się tutaj pewien kolor. Kolor, który sączy się z początku delikatnym strumieniem, by ostatecznie wpłynąć na rozległe jezioro wypełnione czerwienią. Ginie matka, bogu ducha winna kobiecina, która de facto była już jedną nogą po tamtej stronie. A jednak musiała komuś zajść za skórę, skoro zajmują się nią zawodowcy. A Donal? Donal spał w swoim ostatnim utraconym marzeniu, niedużym kamperze przeznaczonym na podróż życia, którym nigdy w ową podróż nie miał ruszyć. I pewnie skończyłby samotnie w tej głuszy, bo pochował już matkę. Zabójcy wiedzą, że nie dokończyli sprawy i wracają po mężczyznę.
Tak by smakowało kino zemsty, gdyby zajął się nim Ken Loach i inni niezależni filmowcy z wysp. Jest bardzo szaro, buro, z ludźmi, których spotykasz na przystanku autobusowym o 7 rano. Tu nie ma pośpiechu, zrywu, brutalnych scen. Jest zemsta, która wygrywa się na tych samych nutach co Blue Ruin (recenzja tutaj). Ostatecznie jest tak samo gorzka, bo główny bohater wchodzi w interakcje z czymś czego nie znał. Zaczyna grzebać w przeszłości, o której pojęcia nie miał i być może poznać nie chciał. Zemsta nie dotyczy bowiem tylko jego, a idzie dalej, sięga wcześniej, dotyka spraw, które zataczają kręgi już od dawna w swoim nieporadnym egzekwowaniu zadośćuczynienia.
Chris Baugh po latach kręcenia shortów zabrał się za pełnometrażowy, niezależny debiut (jakżeby inaczej). Film jest skromny, surowy i bardzo przemyślany. Scenariusz nie krąży, postaci nie kluczą i nawet jeżeli część wydarzeń jest naciągana, a działania pretekstowe i często wykonywane na siłę, to i tak całość broni się swoją formą, umiarem i odtwórcą roli głównej.
Nigel O’Neill ze swoim spojrzeniem człowieka, który czeka na przeszczep, przypomina raczej skazanego na zemstę, niż jej pragnącego. Gra farmera z rzadka udającego się na polowanie na króliki ze swoją wysłużoną flintą. A jednak to wystarczy, by zadać kilka niewygodnych pytań i przetrzebić lokalny kryminalny półświatek. Bad Day for the Cut zaskakuje kilkoma zwrotami, których próżno szukać w podobnym gatunkowo kinie. Na to wszystko wchodzi największa dla nas niespodzianka, bo aż dwójka polskich aktorów w znaczącej, choć drugoplanowej, roli (Józef Pawłowski) i pobocznej, ale również determinującej działania (Anna Próchniak). To tylko udowadnia, że Chris Baugh nie zamierza chodzić w przyszłości na łatwiznę. Miał własny scenariusz, gdzie w grę wchodziła dwójka emigrantów, więc do obsady dołączyli profesjonalni polscy aktorzy, a nie kaleczący nasz język lokalsi. To oczywiście nic trudnego w dobie tanich lotów, ale z pewnością miłe i znaczące dla produkcji. Jak wypadli? Bardzo pozytywnie, chociaż nieco histerycznie. No i Bad Day for the Cut jest z pewnością jednym z najlepszych filmów w dorobku Pawłowskiego (Miasto 44, seriale Diagnoza, Belfer, Bodo, Dziewczyny ze Lwowa) .
Bad Day for the Cut pomimo tego, że wybrakowany, zalatujący amatorką w scenach gwałtowniejszych (a aspiracji do kina wyjątkowo brutalnego ma spore. Szkoda, że zabrakło odwagi, być może bardziej doświadczonej w obskurze ekipy), to i tak jest dobrą, solidną produkcją, której życzyłbym sobie w naszej rodzimej kinematografii. Więcej! Pragnąłbym!
Czas trwania: 99 min
Gatunek: dramat, kino zemsty
Reżyseria: Chris Baugh
Scenariusz: Chris Baugh, Brendan Mullin
Obsada: Nigel O’Neill, Susan Lynch, Józef Pawłowski, Stuart Graham, Anna Próchniak
Zdjęcia: Ryan Kernaghan
Muzyka: James Everett