Panowie Alexandre Bustillo i Julien Maury (francuski reżyserski duet) wiedzieli, że nie można i nie wypada po prostu wyciskać z teksańskiej franczyzy tego samego co poprzednicy. Poszli swoją ścieżką (chociaż posłużyli się tropami, które kino już nie raz wyznaczało) i kręcąc taki prequel uzyskali rzecz ciekawą, inną, być może nawet inspirującą dla wszystkich eksploatujących nagminnie takie słowa jak remake, sequel, reboot etc.
Głównym bohaterem jest rzeczywiście tytułowa skórzana maska, ale nie poznajemy go od razu, bo by dostąpić zaszczytu noszenia tego przydomku, trzeba sobie na to zasłużyć. Tutaj wchodzą do gry kreatywni twórcy próbujący zrozumieć genezę narodzin takiego wynaturzenia. Leatherface jest jednym z przebywających w zakładzie poprawczym dla wyjątkowo socjopatycznej odnogi młodocianych. To czyściec, gdzie praworządność zaszczepia się wraz z rosnącą ilością woltów przeszywających czaszki osadzonych, w tym i naszego (anty)bohatera. Jednak to wciąż wstęp do historii. Leatherface ucieka wraz z parką zwyroli, porywają pielęgniarkę i toczą się drogą występku chcąc najpewniej dotrzeć do granicy.
To seans zaskakujący, świeży w odniesieniu do tego, że większość widzów zapewne oczekiwała bardziej „tradycyjnego” podejścia do fabuły kluczącej głównie wokół pewnej familii. A to właśnie rodzina stanowi tu dość ważny element, zarówno jako tło, ale i genezę dla „przeobrażenia”. Twórcy próbują wytłumaczyć, że przy rodzinnym stole w złym tonie jest się wyróżniać i skoro większość ma taki bajzel w głowie, to wypada, żebyś i ty miał nieco za uszami. Przepoczwarzenie z larwy w pięknego bestialskiego motyla, uwielbianej ikony następuje gwałtownie i bezpośrednio, jak przelot mechanicznej piły przez nagie ciało.
Jako prequel, opowieść służy więc za podwaliny do formowania się prawdziwego horroru, budowania postaci, która na stałe wejdzie do kanonu filmowej grozy. Taki będzie finał, ale zanim przyjdzie nam ujrzeć dzieło skończone i dumne, przyjdzie nam ulać parę litrów niekoniecznie niewinnych. Reżyserzy Bustillo i Maury doskonale zdają sobie sprawę, czym jest opus magnum Tobe’a Hoopera z ’74 roku dla fanów horroru (sam reżyser oryginalnej masakry wystąpił tutaj „jeszcze” w roli producenta). Do sprawy podeszli na chłodno, z należytym szacunkiem, zaprzęgając środki formalne, które i obraz Hoopera uczyniły tak rozpoznawalnym. Jest więc obskurny i tradycyjny southern gothic, rozpasany należycie na wykwintnej pożodze. Przemoc jest dzika, patologia lubieżna, a niektóre obrazki atakują prymitywną przemocą, która tutaj jest jak znalazł. I na szczęście, ktoś wyjął w odpowiednim momencie hamulce, a i piłę zatankował do oporu. Nie zabraknie więc i gore i zbroczonych krwią twarzy, pojawią się również znajome zakątki.
Krwawe kino drogi, trochę w stylu Natural born killers, miejscami nieporadnie przekrzywione w stronę zwariowanych (zapewne w założeniu „klawych”) pomysłów jest ostatecznie przyjemnym powrotem do domu. Rodzina w szaleństwie silna!