Zaczyna się od ataku na wioskę wikingów. Angielscy agresorzy są bardzo brutalni i nie mają w swoim słowniku pojęcia „jeniec”, więc liczy się tylko totalna eksterminacja. To także atak, w którym widać wyraźnie Bavę okrutnika (włócznia przebijająca dziecko trzymane przez matkę). Nieprzygotowani na rzeź mieszkańcy mogą tylko przyjmować ciosy mieczy, ginąć paleni żywym ogniem. Podczas masakry rozdzielają się synowie króla wikingów. Jeden ucieka łodzią z ostatnimi ocalałymi, drugiego przygarniają Anglicy i wychowują jak swojego…
Zdarza mi się podnosić ocenę filmu, jeśli posiada wyjątkowe atuty wizualne, a Erik the Conqueror (Gli invasori ) takie ma przede wszystkim. Ale nie tylko! To również prawdopodobnie najlepszy film o wikingach, jaki powstał na włoskiej ziemi, z bardzo epicką historią, rozmachem, który chciałby rozwalić te grubo ciosane ramy ograniczonego budżetu. Gli invasori rzeczywiście pragnie być historią większą, mocniejszą, bardziej rozległą.
Polubiłem ten film, mimo tych wszystkich skrótów, love story płynących z pojedynczych zdań nieznajomych przed chwilą osób, które po wyznaniu zamierzają za siebie zginąć z miłości. Jest w nim wielka historia. Opowieść o braciach wychowanych w różnych miejscach i kulturach, którzy odnajdują się po latach, wciągnęła mnie bardzo. Być może przyczyn mojego przychylnego nastawienia należy upatrywać w tym, iż czuć, że ta historia żyje swoimi bohaterami. Widać wyraźnie te interesy, zdradę, miłość (braterską, rodzinną, bo wspomniane love story było podane infantylnie). Cameron Mitchell jako Eron (po stornie wikingów) sprawdził się tutaj o wiele lepiej niż w nakręconym pięć lat później Knives of Avenger. George Ardisson (jako brat Erik) również świetnie poradził sobie z rolą szlachetnie „wrodzonego” angielskiego dziedzica. A obu otaczały urodziwe aktorki.
Najmocniejszą stroną jest wspomniana oprawa wizualna. Pięknie oświetlone jaskinie, kilka niezłych patentów na ujęcia (przejście przez most z gałęzi chwycone z daleka), w końcu zachody, wschody i w zasadzie wszystkie ujęcia nieboskłonu czynią ten film najładniej wyglądającą wikińską opowieścią. Nad tymi wszystkim aspektami sprawował nadzór sam Bava. Pod tym względem obraz bije nawet moich ulubionych Wikingów z Kirkiem Douglasem (z którego to włosi zerżnęli kilka elementów, w tym wspinaczkę po toporach, tutaj zamieniając je na strzały).
Ten seans, chociaż w okowach historycznych realiów, trąci przyjemnie baśnią, legendą, czymś mistycznym, czego szuka się wciąż w kinie przygodowym. Polubiłem.
Film obejrzałem w ramach wyzwania „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Mario Bavę”.