Jest tu wiele rzeczy, które mogłyby się znaleźć w „dobrym” filmie z Dudikoffem z początku lat 90. Jest bohater, któremu zabijają ukochaną. Jest mordercze szkolenie i w końcu akcja. Jest też antagonista, który ma bombę atomową (dawno już nie było w kinie bomby odliczającej czas do wybuchu). Tylko Dudikoffa nie ma.
Było w tym coś chwytliwego. Facet, który stracił wszystko na czym mu zależało (dziewczyna, która powiedziała „tak”), wszedł na drogę zemsty. Ale to nie jest jeszcze ta chwytliwa rzecz. Ciekawy był pomysł, w którym główny bohater poświęca wszystko od momentu dramatycznych wydarzeń (nota bene nieźle nakręconych scen otwierających w postaci ataku terrorystów na kurort turystyczny), by wejść w szeregi terrorystycznej komórki. Uczy się kultury, języka, w końcu zaczyna przypominać jednego z członków isis. Dostaje się! Jest bombą, która samodzielnie weszła do gniazda os i zamierza rozpieprzyć zło od wewnątrz, a nie zrzucając bomby na bliżej nieokreślone cele. I od tej pory zaczyna dziać się źle, bo to miał być film akcji, a nie seans, który udaje coś czym nie ma szans zostać (kolejnym z serii o Bournie. I takie jest zresztą hasło promujące powieść Vince’a Flynna, na podstawie której oparto scenariusz – „Nadchodzi nowy Jason Bourne!”).
Pokrótce, realizacja przypomina przejazd pociągiem z Bydgoszczy do Gdańska przez Warszawę. Potencjał był, ale i cała masa przestojów, spowolnień, chwil, w których i twórcy i scenarzyści łapali oddech przed kolejną akcją. To podstawowy grzech akcyjniaków, bo jak już się naciska na spust to strzelasz do końca, a nie zmieniasz magazynek w połowie. A atrakcji, które można było wyciągnąć jest tu całkiem sporo. Film w tych fragmentach jest brutalny, walki są rześko prowadzone i mają dobrą choreografią, a bójki w zwarciu mięsiste. Dylan O’Brien jest spontaniczny i w akcji wygląda porządnie. Scott Adkins, którego nie spodziewałem się w tym filmie (ale tylko dlatego, że nie wiedziałem, bo film jak najbardziej w klimacie Scotta), jest tragicznie poprowadzony, bo absolutnie niewykorzystany. Popisy aktorskie leżały po stronie Keatona i reżyser dał mu się troszkę wyszaleć na finał. Niemrawy jest sam antagonista, ale pal licho, bo ma atomówkę, a to już samo z siebie jest groźne. Z plusów wypada wymienić duży polski epizod z akcją z handlarzami plutonu na warszawskim ryneczku (fragment kręcony w Londynie).
Jednak sam obiecujący początek i ogólny zarys rozbija się o silny ucisk „straight to DVD”. Brak tu prawidłowego sprzężenia akcji z fabułą. Scenariusz nie zajmuje, bo jest o tym samym co zawsze. I trzeba to też napisać wprost. American Assassin dostał się do kin, bo w obsadzie jest Michael Keaton.
Za seans dziękuję sieci kin
Czas trwania: 111 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Michael Cuesta
Scenariusz: Stephen Schiff, Michael Finch, Edward Zwick, Marshall Herskovitz. Vince Flynn
Obsada: Dylan O’Brien, Michael Keaton, Scott Adkins, Taylor Kitsch
Muzyka: Steven Price
Zdjęcia: Enrique Chediak