Jeżeli miałbym wskazać jakiś wyznacznik stylu Fullera, to z pewnością jak najdalszy od sfery wizualnej. Fuller miał zwykle sporo szczęścia co do operatorów i nie jeden raz towarzyszyli mu ci wybitni w branży (albo tacy, którzy za chwilę mieli wypłynąć na szersze wody). Wyznacznikiem stylu jest więc przede wszystkim temat. Temat idący zawsze pod prąd, na przekór panującej modzie, salonowym ustaleniom. Temat, który najczęściej Fuller rzucał wściekle na ekran. Wyciągał sprawy, o który inni woleli nie mówić, bo „nie wypada”. To co „nie wypada” interesowało Fullera najbardziej, a im bardziej dana sprawa uwierała ułożoną część społeczeństwa, tym mocniej dociskał. Temat i charakterni bohaterowie. Prostytutki, alfonsi, żołnierze, wydawcy gazet. Najczęściej sami naprzeciw rzucanym im pod nogi kłodom. Jeżeli w parze, uwikłani w romans, związek, cokolwiek noszące znamiona uczucia, to najczęściej z ludźmi im podobnymi (patrz Gorzkie „I love You” znad krawędzi. Związki damsko – męskie w ujęciu Fullerowskim). Obsesyjnie wręcz tropił kurewstwo pod każdą możliwą postacią. Być może był na polu filmowym nieco osamotniony w tej walce, bo rzeczywiście ciężko wskazać reżysera, który z równą zaciętością machałby kamerą. A jednak zyskał szacunek i stał się twórcą kultowym, wśród przyszłych „kultowych”.
Les voleurs de la nuit – Złodzieje nocą (1995).
Taki typ bohaterów u Fullera to rzadkość. Daleka wariacja na temat Bonnie & Clyde sprawdza się najlepiej tylko na poziomie wyobraźni, przypuszczeń i naszych własnych dopowiedzeń. Jako love story o bezrobotnych, którzy decydują się na złodziejski wyskok jest rzeczą nieprawdopodobną i naiwną. François i Isabelle szukają pracy, ale z ich wyuczonymi zawodami (wiolonczelista i historyk sztuki) ciężko znaleźć płatne zajęcie. Decydują się na kradzież biorąc na celownik urzędniczy establishment. Po pierwszych sukcesach powija im się noga i to w sposób dramatyczny. Jedna z ofiar wypada przez okno, a główni bohaterowie zostają wyjętymi spod prawa uciekinierami. Rzadko cytowany, wspominany, omawiany, ciekawy w kilku miejscach, zdecydowanie jeden z najgorszych filmów mistrza.
5/10 RECENZJA TUTAJ
Hell and high water – Piekielna misja (1954). Grupa naukowców (z różnych części świata) ma teorię, że na jednej z wysp koła podbiegunowego znajduje się tajna baza atomowa. Naukowcy, na czele z profesorem Montelem (Victor Francen) organizują ekspedycję. Oddział pod dowództwem najemnika – kapitana Adama Jonesa (Richard Widmark). Miast klimatycznego thrillera, który mógł być nawet w pewnym stopniu nawiązaniem do kina szpiegowskiego, dostaliśmy kino przygodowe z przesłaniem, które ulotniło się zbyt szybko. Jest tu oczywiście wiele atutów i nie wolno skazywać tytułu na zapomnienie. Co ciekawe
Piekielna misja została nominowana do Oscara za efekty specjalne (film przegrał
20 000 mil podmorskiej żeglugi,
a konkurował z klasycznym monster movie o zmutowanych mrówkach
One!).
6/10 RECENZJA TUTAJ
I Shot Jesse James – Zabiłem Jessego Jamesa (1949). Jesse James (Reed Hadley) jako herszt bandy musiał po kolejnym skoku się przyczaić. Nagroda za jego głowę była już bardzo wysoka, ale nie tylko to skusiło jego przyjaciela Roberta Forda (John Ireland) do haniebnego czynu. To również amnestia obiecana przez gubernatora ostatecznie pchnęła Boba w kierunku zdradzieckich knowań. Chociaż tak bardzo niechlujny w wielu elementach, jest bardzo ciekawy w swoim podejściu do dramatu człowieka (świetne są sceny, gdy Ford odgrywa własna postać i nie jest w stanie powtórzyć przed widownią zabójstwa Jamesa). Seans wręcz wymagany, by zobaczyć jak rodził się największy hollywoodzki nonkonformista.
6/10 RECENZJA TUTAJ
Merrill’s Marauders – Maruderzy Merrilla (1962). Fuller ponownie wraca na front, tym razem odrzucając na bok swój moralizatorski ton. Nie ma tu więc ani karcenia za uprzedzenia rasowe, wszelką niegodziwość, ludzką podłość czy wątpliwą moralność. Do tematu podchodzi na wskroś osobiście, a jego
Maruderzy to hołd dla żołnierza. Już w na początku filmu daje wyraz temu, że wspomniany hołd będzie dla wiarusa niezależnie od kraju, z którego pochodzi. Najważniejsze jest jednak to, że tytuł stanowi szczególny zapis działań jednostki, aż do starcia pod Myitkyiną. Daje to solidny wgląd w kawał żołnierskiej historii opowiadając o wojennym epizodzie, o którym za często kino nie wspomina. Gros konfliktów na świecie wydaje się zawsze filmowcom atrakcyjniejsze niż działania gdzieś tam daleko w Birmie.
6/10 RECENZJA TUTAJ
Street of no return – Ulica bez powrotu (1989). Oto rockman, gwiazda, która spokojnie nie przejdzie przez tłum, rozpoznawana na każdym rogu spadła pewnego dnia ze swojego pięknego celebryckiego nieboskłonu. Michael (Keith Carradine) zakochał się, zwariował z miłości. Zrywa kontrakt dla tancerki, która rzuciła na niego urok. Ogień pożądania został rozpalony u obojga, bo i Celia (Valentina Vargas) serce ma już rozgrzane do czerwoności. Niestety nie będzie im dane pławić się w objęciach erosa do końca życia.
Ulica bez powrotu to Fuller dziwny, wciąż niezależny, chropawy, bardzo europejski i trochę niemożliwy, groteskowy (jak odtwórca głównej roli). Wciągające fabularne perturbacje Fullera, tym razem w okowach kina noir ogląda się z pokorą i szacunkiem dla bohatera, chociaż przez palce na niektóre pomysły twórcy. Jednak przez swój kasandryczny wizerunek, nieco oniryczny klimat, zawieszony w noir charakterze z lat 40. (w tym i z małą zdjęciową paralelą do tego okresu) obraz intryguje i jest pozycją obowiązkową. To przecież ostatni film mistrza Fullera. Być może nie doskonały, ale stanowiący ciekawy rzut oka na ten okres twórczości, który nigdy w pełni nie mógł się rozwinąć.
6/10 RECENZJA TUTAJ
Park Row (1952). historia powstania nowego tytułu na rynku, upartego redaktora naczelnego, radzenia sobie z wieloma przyziemnymi sprawami i możliwość zaobserwowania (w działaniu) wielu ciekawych patentów dziennikarskich już ze sfery druku i publikowania materiału. Jako widzowie uczestniczymy w kilku znamiennych faktach z ówczesnych „pierwszych stron”. Jest tu zawarty cały epizod ze Statuą Wolności w Nowym Jorku. Reżyser pokazał też niegodziwości, sabotaże konkurencji, nieuczciwe praktyki. Wszystkie napiętnował i w ostatecznym rozrachunku także skarcił. Niegodziwcom jednak pozwolił okazać skruchę. Innymi słowy jako reżyser, scenarzysta i producent Samuel Fuller był tutaj oskarżycielem, obrońcą, sądem i katem w jednej osobie. Fuller od trzynastego roku życia związany był z prasą, zaczynając od pracy rozwoziciela gazet, po pracę reportera. Dziennikarstwo zna od podszewki i temu epizodowi poświęcił swój film. Bardzo osobista rzecz i duże emocje. 7/10 RECENZJA TUTAJ
Run of the Arrow (1957). Szeregowy O’Meara (Rod Steiger) to weteran wojsk konfederacji. Po przegranej bitwie pod Appomattox nie zamierza się jednak poddać i ucieka na zachód na tereny Indian. Tytułowy „bieg strzały” to próba, której zostaje poddany po złapaniu przez Indian z plemienia Siouxów. Nie chciałbym wiele zdradzać, ale napiszę tylko, że ten moment jest niezwykle dramatyczny i tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że Fuller wie jak trzymać widza na krawędzi fotela. Fuller posłużył się westernem, by przedstawić opowieść o człowieku uwikłanym w konflikt i wspomniane wybory. O’Meara związuje się z Indianką, lecz już niedługo będzie musiał opowiedzieć się po jednej ze stron. Nadciągają wojska Amerykanów i niechybnie dojdzie do eskalacji przemocy.
7/10 RECENZJA TUTAJ
MIEJSCE 11
The Big Red One – Wielka czerwona jedynka (1980). Zakończyła się I wojna światowa. Nie uleciał jednak dym z rozgrzanych luf karabinów i nie zastygła jeszcze krew na wszystkich nożach. Wieść o tym wydarzeniu nie dotarła do wszystkich tak szybko, jak powinna była. Dla amerykańskiego żołnierza niemiecki żołdak był wciąż wrogiem i jak wróg został potraktowany. Dla przypomnienia tej śmierci i zajścia, oznaczenie z niemieckiego munduru – jedynka dało początek nazwy dla oddziału amerykańskiej Pierwszej Dywizji Piechoty. Sierżant wraca w nowej formacji na front w 1942 roku. Tym razem ląduje w Afryce.
Wielka czerwona jedynka to najdroższa produkcja jaka wyszła spod ręki Fullera. Wprawdzie 4,5 mln dolarów jak na kino wojenne to wciąż mało, jednak dla autora kina niezależnego, autorskiego i niskobudżetowego to aż nadto. Wprawdzie „wysokobudżetowych” scen jest tu tyle co nic, jednak trzeba wziąć pod uwagę rozmach, którego nie widać gołym okiem. Kręcony w Irlandii, USA i Izraelu film przesycony jest brutalnym realizmem.Najważniejsza jest tu droga od wojennej nieświadomości (Afryka), przez piekło Europy i zwieńczenie działań w szpitalu dla obłąkanych oraz przekroczenie bram zdrowego rozsądku, czyli scen finałowych i wyzwolenia obozu koncentracyjnego. Wojna jest więc tutaj wyraźnie sprawcą największego spustoszenia w umysłach młodych ludzi, bo wojennej pożogi jako takiej na filmowych kadrach nie uświadczymy za wiele. Ale nie o to Fullerowi chodziło, bo przecież nasz filmowy bezkompromisowiec za nic miał sobie „epickość” i interesował go zawsze człowiek.
7/10 RECENZJA TUTAJ
The Steel Helmet (1951). O takich tytułach słusznie pisze się „mały, wielki film”. W swoim trzecim pełnometrażowym filmie Fuller oddaje cześć amerykańskiej piechocie. Sam służył jako kapral w Pierwszej Dywizji, więc temat poznał z autopsji. Tym razem twórca uczynił głównym bohaterem sierżanta Zacka (Gene Evans).
The Steel Helmet to moralitet i kolejny kopniak bezkompromisowego twórcy w ograniczenia, wąskie horyzonty obywatela własnego (i nie tylko) kraju. W trakcie „powrotu” oddziału do bazy wydarzy się wiele, a kulminacja wydarzeń rozegra się w świątyni z ogromnym posągiem Buddy. To tutaj znajdą schronienie czarnoskórzy, Azjaci, chrześcijanie, ateiści. To ostatecznie pod posągiem Buddy będą się bronić do ostatniej kuli w swoim karabinie M1. Tutaj też nabiorą szacunku, zagryzą gorycz i uronią łzę po stracie przyjaciela, którego poznali dzień wcześniej..
8/10 RECENZJA TUTAJ
Verboten! (1959). Po upadku III Rzeszy alianci przejęli kontrolę nad zrujnowanymi po bombardowaniach Niemcami. Ustalają racje żywnościowe, warunki bytowe ocalałych, godzinę policyjną. Są panami tej sytuacji i słusznie. Na gruzach upadłego miasta zaczyna tlić się uczucie Niemki i amerykańskiego żołnierza. Helga (Susan Cummings) swego czasu (gdy Amerykanie zdobywali ostatnie ulice w trakcie wycofywania się nazistów) ukryła sierżanta Davida Brenta (James Best), a początek tej niecodziennej znajomości przeistoczył się w coś na kształt uczucia. W coś na kształt…
Verboten! to świetny scenariusz, w którym tkwi największa siła obrazu. Jest przemyślany i dobitnie podkreśla wojenną grozę oraz (mimo wszystko) próbuje zrozumieć widzących jeszcze jakąś szansę powrotu do wizji wielkich hitlerowskich Niemiec. Fuller oczywiście potępia, ale też wyjaśnia dlaczego wielu członków Werwolf ma już dość tego wszystkiego w co (niejednokrotnie) uwikłali się nie do końca w zgodzie ze swoim światopoglądem.
8/10 RECENZJA TUTAJ
The Baron of Arizona (1950). „The man who changed geography” – tak pan Pulitzer chciał zatytułować artykuł o Reavisie i jakkolwiek absurdalnie to brzmi (a brzmi tak cały czas), to baron Arizony rzeczywiście zmienił na chwilę mapę Stanów Zjednoczonych Ameryki. Przygotował się do tego bardzo starannie, znalazł sierotę Sofię (jeszcze jako podlotka) i uczynił z niej baronową – spadkobierczynię całej Arizony w wyniku hiszpańskich ziemskich nadań. Preparuje, fałszuje i kuje historyczne dokumenty. To nie wszystko! Musi sfałszować królewskie księgi, które znajdują się w Europie, w hiszpańskim klasztorze. I jeszcze kopie w… Ech, szkoda gadać. Ale robi to wszystko, a później idzie jeszcze dalej! Musi oczywiście poślubić Sofię, by stać się baronem… Fascynująca historia.
8/10 RECENZJA TUTAJ
Forty guns – Czterdzieści rewolwerów (1957). Nie ma tu klasycznej historii, jasno naświetlonego celu, działań, które w następstwie prowadzą do rozwijającej się w szalonym tempie akcji. Jest trójka braci (w tym najmłodszy wciąż chowany poniekąd pod kloszem), którzy z ramienia władzy ścigają bandytów z listów gończych. Młody bardzo wyczekuje dania mu szansy sprawdzenia się w walce…
Czterdzieści rewolwerów to jeden z ciekawszych westernów jakie przyszło mi oglądać. I chociaż nie jest to dzieło epickie i wypada w odbiorze ogólnym bardzo skromnie, to sama treść wręcz wyrywa się z jarzma narzuconego przez scenarzystę i reżysera zarazem. Fullerowi udało się (mimo wszystko) spiąć rozbiegane wątki wokół opowieści o związku kobiety z mężczyzną. To oni są najważniejsi. Twardy mężczyzna Griff (Barry Sullivan) i jeszcze twardsza kobieta Jessica. Pomimo że stworzyli wokół siebie pewną skorupę, nawet mit, to pod nią (i wcale nie tak głęboko) są po prostu ludźmi szukającymi bliskości drugiej osoby. Jak zawsze.
8/10 RECENZJA TUTAJ
Underworld U.S.A. – Amerykański świat podziemia (1961). Głównym bohaterem filmu Fullera jest czternastoletni Tolly Devlin – dzieciak przeznaczony do zbrodni, wychowujący się w samym sercu amerykańskiego podziemia przestępczego. Przez cały seans i jednocześnie przez całe jego życie przebrzmiewa nieustannie jedno słowo: kryminał. Rozboje, kradzieże, zarobek pod osłoną nocy i w cieniu zaułków – tak wygląda życie Tolly’ego. Właściwa historia rozpoczyna się, gdy Tolly staje się świadkiem morderstwa własnego ojca. Czterech mężczyzn katuje go nieopodal własnego domu i (o ironio!) to wydarzenie nadaje sens przyszłemu życiu młodego kryminalisty. Dwadzieścia lat później wspomniana czwórka staje na szczycie syndykatu zbrodni, a Tolly (Cliff Robertson) wciąż myśli o zemście… Cały film to dość ciekawy przykład kina noir, gdzie Fuller jako przedstawiciel w pełni niezależnego kina sportretował (przede wszystkim) brutalny świat gangów. Robi to w sposób odważny, bezkompromisowy i chociaż sceny nie są bynajmniej okrutne dla współczesnego widza, to srogość bije z nich niemała. Udało się to Fullerowi właśnie przez to, że jako człowiek niepokorny nie cofa się przed pokazaniem obrazków, które w głowach widzów zostają na długo. Również przez kilka fragmentów, kadrów jasno i dobitnie wytłumaczył z czym należy utożsamiać przestępczą organizację – z bezdusznym, sadystycznym tworem działającym tylko i wyłącznie podług swoich interesów.
8/10 RECENZJA TUTAJ
The Crimson Kimono (1959). Nocny klub w Los Angeles. Kolejna noc i kolejny występ striptizerki o pseudonimie ‚Sugar Torch‚. Tuż po nim dziewczyna zostaje napadnięta we własnej przebieralni. Udaje się jej w ostatniej chwili zbiec i na wpół rozebrana pędzi zatłoczonymi ulicami Miasta Aniołów. Niesiona blaskiem neonów w tempie narzuconym przez jazzowy podkład dostaje strzał w plecy na środku jezdni. Na ziemię spadł kolejny anioł. Do sprawy zostają przydzieleni detektywi – Japończyk Joe Kojaku (James Shigeta) i Amerykanin Charlie Bancroft (Glenn Corbett). Samuel Fuller wykorzystał konwencję kina noir, by boleśnie ukłuć część amerykańskiego społeczeństwa. Spróbował więc po raz kolejny obalić stereotypy i ograniczenia, krzyknąć: „Bywa i tak!”. W latach 50. było w Stanach Zjednoczonych szykan na tle rasowym co nie miara. Obraz Fullera przedstawiał sceny, które nijak nie pasowały do stereotypów, które ugrzęzły swego czasu w umysłach białej części społeczeństwa. Jednak najlepsze jest to, że Fuller w sposób całkowicie naturalny przedstawia filmowy trójkąt. Nie ma tu mowy o żadnym epatowaniu niskimi filmowymi pobudkami, by wstrząsnąć publicznością. Innymi słowy Fuller mówi: „To się po prostu dzieje. Czasem jako biała dziewczyna zakochasz się w chłopcu z Azji. I już.”.
8/10 RECENZJA TUTAJ
The Naked Kiss (1969). Kelly (Constance Towers), prostytutka z ogoloną przez alfonsa głową okłada butem swojego „opiekuna”. Dosłownie. Ma o tyle sporo szczęścia, że typ jest pijany w sztok. Zatacza się pod uderzeniami, leci na meble, dostaje z syfonu, mamrocze, aż w końcu rozkłada się jak długi. Wszystko jest kręcone z różnych, dość karkołomnych ujęć, przy szybkim montażu. Miarka się przebrała, a Kelly to uczciwa dziewucha, tylko dostała za szybko w dupę od życia. Zgarnia zaległą wypłatę, dokładnie tyle ile jej się należy, rozrzucając resztę banknotów po pokoju. Nie żegna się i ucieka obierając za kierunek ciche i spokojne miasteczko. Film stanowi doskonały przykład pracy reżysera, dla którego najważniejszy jest bezkompromisowy ton wypowiedzi i mocna treść. Tutaj doskonała i wyjątkowo gęsta. Melodramat, kicz, mocny, niecodzienny temat, jak na kino z lat 60. i w końcu ona, Kelly – ladacznica o gołębim sercu. Niegdyś puszczalska, dzisiaj obrońca uciśnionych, kobiet, dzieci…
8/10 RECENZJA TUTAJ
Pickup on South Street – Kradzież na South Street (1953). W zatłoczonym metrze młodą kobietę obserwuje dwóch mężczyzn. Nie jest tego świadoma, chociaż wymienia z nimi spojrzenia. Jednak ona, niezwykle atrakcyjna, być może samotna, wymienia spojrzenia z mężczyznami w ogóle. Nie jesteśmy w stanie rozgryźć tej sytuacji, czegokolwiek się domyślić. I jakby tego było mało Fuller wprowadza do gry kolejnego gracza: kieszonkowca, mężczyznę z lepkimi paluchami, dla którego zatłoczony wagon jest idealnym miejscem na zarobek. Klasyczne w swoich formalnych rozwiązaniach noir w wykonaniu bezkompromisowego Fullera jest kinem bardzo życiowym, miejscami przyziemnym. Opowiada o ciężkim losie ludzi na marginesie społecznym, tych stojących po drugiej stronie prawa. Nie wypada oczywiście pochwalać zajęć, którymi się trudnią, ale Fuller pokazuje, że lekko z pewnością nie mają. Bardzo przemyślany scenariusz z bohaterami, których czujesz, a niekoniecznie darzysz sympatią. To film, w którym reżyser z powieściopisarką rzetelnością nakreślił cały świat, miejsca, ulice, mieszkania. I nawet jeżeli na pierwszy rzut oka skwitujesz finał jako „nie-Fullerowski”, to de facto ze swoim rzadko spotykanym w Hollywood brakiem wymaganej pokuty, Fullerowskim powinien być nazwany przede wszystkim.
8/10 RECENZJA TUTAJ
Shock Corridor (1963). Genialny, wielowarstwowy i w odniesieniu do całej filmografii Samuela Fullera skłaniający do przemyślenia autorskiego podejścia twórcy do kina. Jest bowiem tak, że
Shock Corridor to esencja wszystkich Fullerowskich bolączek, a w zasadzie obraz bohaterów, którzy nie poradzili sobie z niegodziwością świata. To, z czym Fuller walczył całe życie, tutaj zostało pokazane w odniesieniu do ofiar tej walki. Zalążkiem opowieści jest ambicja, nieco chorobliwa nawet. Otóż dziennikarz Johnny Barrett (Peter Breck) czuje gdzieś w głęboko w sercu, że to jego czas, a miarą sukcesu ma być nagroda Pulitzera. Wpada na pomysł, by zostać pacjentem w szpitalu dla psychicznie chorych i rozwikłać tajemnicę morderstwa, które miało tam miejsce. Ciężki film i jeden z najwybitniejszych w dorobku Fullera. To drugie dno, czyli prowokacyjny koloryt opowieści nie jest trudny do wyłapania. Ale Fullerowi zapewne zależało na tym, by być jasno zrozumianym. Kraj nie dba w równej mierze o obywateli, nie chroni mniejszości, nie opiekuje się w należyty sposób weteranami, a każdy z pokrzywdzonych prowadząc samotną walkę z systemem albo umrze, albo skończy w szpitalu dla obłąkanych. Twórca wcale nie ma wątpliwości, że jest to równoznaczne (śmierć i pobyt w szpitalu), gdyż na przykładzie głównego bohatera pokazuje czym kończy się „zabawa” w igranie z rzeczywistością i własnym umysłem.
9/10 RECENZJA TUTAJ
MIEJSCE 1
White Dog (1982). Julie Sawyer (Kristy McNichol) w czasie nocnej jazdy samochodem potrąca psa, białego owczarka niemieckiego. Nie pozostawia go jednak na ostrym zakręcie Mullholand Drive, a z piskiem opon rusza do najbliższego weterynarza. Pies jest w dobrej formie, jednak jego dalsze losy mogą potoczyć się w dwóch kierunkach. Albo zostanie oddany do schroniska i uśpiony w ciągu tygodnia, albo zostanie przygarnięty przez Julie. Postanowiła zaopiekować się owczarkiem. Ten szybko odwdzięcza się za darmowe lokum i podczas wtargnięcia gwałciciela na teren posesji udowadnia, że podjęła dobrą decyzję. Biały pies ma jednak jedną wadę… bardzo poważną. To morderca szkolony przez jednostki aspołeczne z rasistowskimi przekonaniami do walki z czarnoskórymi obywatelami USA. To partyzant, który miał być wypuszczony w miasto, by zagryźć jak najwięcej Afroamerykanów. Perwersja tej fabuły polega na przekazaniu w prostej historii o agresywnym psie bolączek dotyczących wpajanej co niektórym nienawiści do odmiennej rasy. Przy tej opowieści wszystko w rezultacie przechyla szalę na pesymistyczną stronę. Chore umysły zaszczepiające zło w kolejnym niewinnym pokoleniu. Puste gniewne spojrzenia w oczach, które nigdy nie zaznały miłości. Zimne serca niepotrafiące odwzajemnić czegokolwiek. Piękny, niezwykle poważny, najlepszy film Samuela Fullera. 9/10 RECENZJA TUTAJ