Adam Wingard już udowodnił, że kino kocha miłością wielką. Jego niezwykle udany Gość jest dla mnie od początku do końca kinofilską pocztówką z moich najlepszych filmowych lat. To niezwykle szczere uczucie smakowało jak słodki pocałunek dla kina akcji, lat 80. i bohaterów, którzy potrafią przyjąć kulę za sprawę. Wingard to dobry reżyser i nawet pomimo potknięć (Blair Witch Project), jego reżyserski luz widać w każdej rzeczy, której dotknie. Nie czuje tremy, nie boi się mocowania z kultem, przyjmuje na klatę każde wyzwanie i zawsze robi po swojemu. To dobrze świadczy o nim jako o twórcy, bo podążając taką drogą wyznacza się autorski styl, a ten widać już coraz wyraźniej. W tym i również w Notatniku śmierci.
Jako rzecz kultowa wśród miłośników mangi, Death note na starcie ma trudno. Manga autorstwa Tsugumi Ōby z ilustracjami Takeshiego Obaty obrosła w znamiona wspomnianego kultu już dawno. Widzowie zakochani w historii dostawali seriale, filmy, gry komputerowe. I pewnie za każdym razem obruszali się na jakąś zmianę w odniesieniu do pierwowzoru, czyli powieści graficznej. To zrozumiałe, bo rzecz pierwsza zawsze pozostanie w sercu najgłębiej. Teraz podejście amerykańskiego potentata medialnego do japońskiej mangi uważane jest wręcz za świętokradztwo, a pierwszym grzechem jest decyzja castingowa co do głównego bohatera. Jednak wszystkie obawy są nieuzasadnione, aktorzy dobrani świetni, a sama historia wciąga równie mocno, co ta na papierze.
Notatnik śmierci to pierwszorzędny pomysł. Dodatkowo taki, który wciąga od pierwszych minut. Nieco zahukany licealista, który może i potrafi postawić się szkolnym łobuzom (i pada na glebę po pierwszym ciosie), zakochany w cheerleaderce (standard, bo przecież wszyscy je kochamy) dostaje dar z niebios. Dosłownie. W jego ręce wpada tytułowy notatnik z rozpisanymi szczegółowo zasadami używania. Kto by tam jednak ślęczał nad instrukcjami, ważna jest zasada działania. Znasz twarz, wpisujesz imię i nazwisko delikwenta/delikwentki i człowiek umiera. Jak? Tak jak dopiszesz. Na przykład: Patryk Karwowski dekapitacja. Spokojnie, żyję, ale filmie już by było po mnie. To ogromna moc i odpowiedzialność, a dodam jeszcze, że w pakiecie z notatnikiem dostaje się towarzystwo boga śmierci (Ryuk z głosem Willema Dafoe został odwzorowany idealnie). Na tym bazuje scenariusz: władza, nastoletnie uczucia (być może szczere, być może wyrachowane, bo przecież miłość będzie miała niezwykle trudno w konfrontacji z prawdziwym przedmiotem pożądania), detektyw (jako L – świetny Lakeith Stanfield), który depcze po piętach Lightowi.
Jak sobie wiec poradził Adam Wingard z tym wszystkim? Z dużym szacunkiem do pierwowzoru. Nakręcił kolejną „swoją” rzecz, jednocześnie odwracając stęsknione zapewne spojrzenie w kierunku stylistyki znanej z Gościa. Podobne muzyczne wybory, podobny montaż, w końcu podobnie prowadzeni bohaterowie – nieco w świecie snu, z daleka od przyziemnych problemów, ciągle w zagrożeniu.
Premiera 25 sierpnia. Za wcześniejszą możliwość obejrzenia filmu dziękuję platformie: