Niezmiennie od kiedy pamiętam, powtarzałem, że z adaptacjami Kinga jest tak, że połowa jest udana, a o drugiej połowie lepiej nie wspominać. Ekranizacja cyklu powieści o Rolandzie i mrocznej wieży, do której próbuje dotrzeć, miała wszystko, by stać się wysokiej klasy blockbusterem. Ponad 60 milionów dolarów, mocna obsada, no i powieść Kinga jako podwaliny pod przyszły sukces (a jak się uda, to nakręcimy kolejne części!). Pierwsze doniesienia, relacje z pokazów i w końcu recenzje rzucały liche światło na obraz Nikolaja Arcella. Jednak krytycy to jedno, a pasjonat kina, który ogląda filmy sercem, to drugie. Tak myślałem.
I seans naprawdę rozpoczął się świetnie, bo duża zasługa w tym, że byłem na rzecz nastawiony nad wyraz dobrze. Nowy Jork, chłopak ma wizje, nikt mu nie wierzy. Zło chadza wśród nas, trochę jak w They Live Carpentera. Niezaznajomiony z pierwowzorem czerpałem dużą przyjemność z pierwszego kontaktu z tym światem, tym bardziej, że Kinga w większości znam, bardzo lubię i mogłem wyłapać kilka odniesień do prozy mistrza (Christine, To). Akcja rozwijała się na początku dynamicznie, żwawo zostały dokładane kolejne wątki, przedstawiony świat ze scen otwierających mroził krew, wybory castingowe bardzo mi odpowiadały, włącznie z odtwórcą głównej roli. Idris Elba jako charyzmatyczny rewolwerowiec Roland wzbudza zaufanie i wiarę, że jest w stanie powstrzymać każdą niegodziwość. Matthew McConaughey jako antagonista (tak rzadko przecież występujący w rolach czarnych charakterów) sprawdził się doskonale. Bez szarży, spokojny, skuteczny, bez emocji. Chłopak niosący ogromne brzemię (Tom Taylor, czyli Jake Chambers) też wypadł należycie. Przez pierwsze 30 minut czerpałem tylko to, co najlepsze i dziwiłem się cały czas skąd te pierwsze negatywne recenzje.
Niemal usnąłem, gdy reżyser zafundował mi niekończące się parabole akcji i przystanków po niej. Dłużyzny w chwilach spokojnych, powielane schematy z przedstawianiem rewolwerowca w tych samych fragmentach podczas chwil niespokojnych (nie do zniesienia powtarzające się slow motion). Nierówny, to w tym przypadku określenie delikatne, bo jak w mało którym filmie zaobserwowałem tak nieumiejętne dawkowanie akcji.
Brakuje przez to wszystkiego, co w kinie rozrywkowym powinno się znaleźć. Nie ma emocji, zachwytów, rozmachu. Budżet (skądinąd spory) jest niezauważalny. Finałowa walka, chociaż z kilkoma niezłymi pomysłami, wypadła kuriozalnie. I najgorsze jest to, że jako widz, który nie wiedział za dużo o treści literackiego pierwowzoru, nie dowiedziałem się dużo więcej niż wiedziałem przed seansem.
Nie zapada w pamięć. Przez fabularne wyboje nie potrafię już ułożyć chronologicznie akcji (kilkanaście godzin po seansie). Nie pamiętam szczegółów, założeń fabuły. Mroczna wieża w reżyserii Arcella to zmarnowany potencjał na coś wielkiego. I chyba nawet sami twórcy pod koniec już się męczyli, bo ostatnie sceny to trochę zaproszenie do kolejnych, a trochę zakończenie tej męczarni.
Za seans dziękuję sieci kin.