Czwórka gangsterów czai się na przyjaciela. Sceneria gęsto zabudowana, choć bez mała leniwa. Na pierwszy rzut oka nie dzieje się nic, lecz napięcie w powietrzu czuć niebywałe. Ta czwórka podzielona na dwie pary przybyła na miejsce osobno. Dwóch chce zabić, dwóch ochronić starego druha. Zabójcy działają na zlecenie, jednak nikomu nie spieszno do rozlewu krwi. No, ale… będąc profesjonalistą po giwerę w końcu sięgasz.
To film o przyjaźni sięgającej hen daleko poza interesy. Nawet jeżeli nieufność wymalowana jest tutaj na każdej facjacie, to w głębi serca wiemy, że to kumple na zabój. Łączy ich szacunek dla sprawy, honor formowany lata, od pierwszej rozróby aż do uznania dla umiejętności i odwagi przeciwnika. Początek ma nakreślić ich zażyłość, późniejsze wydarzenia potwierdzić siłę wspomnianej przyjaźni.
Jak udanie połączyć miłość do westernów i kina akcji z lat 90. z Hong Kongu? Exiled jest przykładem filmu, który zaprasza pod jedną strzechę Sergio Leone i Johna Woo. Okazuje się, że całościowo zdaje to egzamin. Estetyka i stylistyka rodem z najlepszego tańca śmierci z Dzieci triady (dla przykładu) ze spaghetti wtrętami od harmonijki po spojrzenia i pauzy. Slow motion nigdzie nie wygląda tak spektakularnie jak w azjatyckim kinie akcji i reżyser Johnnie To wie o tym doskonale.
Z pracami Sergio Leone rzeczywiście Exiled łączy sporo. To wrażenie przyjemnego poróżnienia ze spag westernami nie opuszcza widza od scen otwierających, przez bohaterów, ich ujęcie i całą kompozycję scenariusza. Dochodzi do tego muzyka, jest i nawet człowiek z harmonijką (to odniesienie występuje tu nawet w dwóch osobach). Ujęcia chińskiego operatora Cheng Siu-Keung również skłaniają do refleksji, że to tylko niedaleki rzut kamieniem do pracy Tonino Delli Colliego. Cała reszta to taniec z bronią a’la John Woo i ukłon do najlepszego okresu w jego filmografii, czyli przełomu lat 80. i 90.
Exiled jest nieco oniryczny pod koniec, ospały w środku i nawet senny na początku. Jednak każda scena to przecież przygotowanie do mocowania się z kostuchą, bo kule prędzej czy później polecą. Przypomina to trochę przydługie stanie w poczekalni, ale wierzcie mi, że się opłaci. Samo wykonanie to czysta wirtuozeria i popis kreatywności. Jest brutalnie i krwawo, a każdy pocisk docierający do celu wzbija w powietrzu czerwony obłok śmierci, niczym ostatni pocałunek dla ofiary.
To efekciarskie kino i takie, do którego często wracam w myślach. Fabuła, chociaż ważna i podszyta metaforą (podróż czterech jeźdźców apokalipsy, głównych bohaterów, do świątyni po złoto to jak nic walka o odkupienie grzechów), jest tylko miłym tłem. Prawdziwą zaś przyjemnością jest odgłos ołowianej kanonady.