Kurczę. Widocznie nie wszystkim pisane jest być w blasku fleszy. Chuck Wepner bardzo chciał być na świeczniku, jakkolwiek. Miał farta, był pięściarzem, raczej rangi podrzędnej, a Don King, słynny promotor potrzebował białego boksera do walki z Muhammedem Alim. Nadarzyła się okazja, pięściarz z pięściarskich nizin dostał szansę.
Ale film Philippe’a Falardeaua wcale nie jest o mozolnych przygotowaniach, treningach (tych praktycznie nie ma, a sama walka, jedyna, potraktowana jest raczej po macoszemu), a o człowieku, który trudnił się ściąganiem długów, czas spędzał na chlaniu, później ćpaniu, dostał szansę na walkę i przegrał, chociaż wytrzymał 15 rund, a w 9 rundzie posłał Muhammeda na deski (zresztą kuriozalnym przypadkiem). I naprawdę jako lokalny bokser był legendą, ale taką, która nie wyszła poza ten pub na rogu i kilka przecznic dalej. A prawdziwa historia toczyła się tuż za jego plecami. Właśnie na tej walce, wśród widowni siedział sobie Sylvester Stallone (chociaż jest też wersja, że walkę oglądał w telewizji), którego postać Wepnera, a szczególnie konfrontacja mało znanego boksera z uznanym pięściarzem zainspirowała do napisania scenariusza do Rockiego.
Wepner nigdy nie miał do końca poukładane w głowie, a po premierze filmu i całym szumie wokół wcale mu się nie polepszyło. O czym jest więc tak naprawdę Chuck? To sfilmowana biografia człowieka, której przebieg już od początku jesteśmy w stanie przewidzieć. To też życiorys gościa, który zbyt długo wcielał się w życie filmowego bohatera, którym nigdy nie był. Rzeczywiście Rocky jako postać przytłoczyła go swoim cieniem, blichtrem, na który Wepner nie był przygotowany. Wymyślił sobie, że Rocky to on, a nie ten pijak, ćpun, babiarz. Realizacyjnie to nader skromna rzecz, gdzie siłą jest aktorstwo i przede wszystkim Liev Schreiber niosący ciężar opowieści na swoich barkach. Nie ma tu jednak szarż, wyskoków i tanich emocji. Wszystko jest bardzo oszczędne, bo po prawdzie Wepner był szarym człowiekiem i problemy miał bardzo przyziemne. Prawdziwa „sława” nigdy nie dosięgnęła wywodzącego się z Bayonee (stąd ringowa ksywka „The Bayonne Bleeder”) w stanie New Jersey człowieka.
Ta walka nie mogła skończyć się wygraną, ale „ugrać” z niej można było dużo, dużo więcej. Piękne są sceny konfrontacji ze Sly’em (Morgan Spector jako „sobowtór” Stallone’a wypadł bardzo przekonująco). Sam Liev Schreiber też wzniósł się na aktorskie wyżyny (aktor mocno zaangażował się w projekt, bo był również współscenarzystą i producentem). Cały film zresztą ma dość ciekawą obsadę. Elisabeth Moss jako żona Wepnera, która chciała przede wszystkim męża, a nie gwiazdora z lichej ulicy. Naomi Watts, czyli barmanka, która nigdy nie dała się zaczarować pijackimi wywodami Wepnera o jego aktorskiej, wydumanej, przyszłej karierze. To oczywiście produkcja niezależna i patrząc na to, jak kiepsko radziła sobie z dystrybucją (plus ciągłe obsuwy z premierą), trochę żal, bo film mógłby odnieść większy sukces. Zapewne mógłby pomóc sam Stallone, gdyby zaangażował się w promocję.
To smutny film, bo nie jest do końca tylko tak, że Rocky powstał wyłącznie pod wpływem walki Wepner vs Ali, a raczej tak, że Wepner uwierzył po filmie, że to wszystko dotyczy jego życia. Znamiennym (i optymistycznym) jest więc to, że ostatecznie zrozumiał, jak żyć, chociaż okupione to było 10-letnią odsiadką
I had people who loved me, real people.