Cary Murnion i Jonathan Milott, czyli reżyserska para od dobrze przyjętego Cooties z 2014 roku (zombie horror w ujęciu czarnej, ciężko ciosanej komedii), powrócili!
Ich najnowsze dziecko nawiązujące akcją do przedednia apokalipsy (być może) mogło nieźle namieszać wśród b-klasowego sortu z XXI wieku. Pomimo jego irracjonalności, kuriozalnych rozwiązań, postanowiłem polubić ten film jako nieokrzesane i odważne dziecię, które spogląda wzrokiem pełnym tęsknoty w stronę tych raptem kilku tytułów powstałych w latach 80., a traktujących o podobnej tematyce (vide Czerwony świt Johna Miliusa z 1984 roku). Otóż rzecz jest o inwazji na Stany Zjednoczone, nie napiszę jakiej, bo to jedna z osobliwości, w którą trudno uwierzyć, ale trzeba, aby dobrze się bawić. Może niektórzy widzowie skwitują taki pomysł słowami: „Fuck yeah, to powinno mieć miejsce już dawno”. Twórcy jakby zdając sobie sprawę ze swojego dziurawego sera opuścili ekspozycję i w drugiej minucie wtrącili bohaterkę filmu w samo serce wojny w… Bushwick na Brooklynie.
Kręcony na długich mastershotach (które dochodzą nawet do kilkunastominutowych, oczywiście zamaskowanych sprytnym montażem) Bushwick jest kinem drogi, gdzie główna bohaterka Lucy z dokooptowanym byłym marinesem Stupem (Dave Bautista) przemierza zabudowane tereny, by uciec przed wojną. Wspomniany mastershot jest posunięciem jak najbardziej wskazanym, potrafiącym przecież pobudzić serducho do szybszego bicia. W scenach akcji sprawdza się doskonale (to jest to!), ale wiedząc, że ma się w zasadzie miałki scenopis i takie same dialogi, trzeba czasami odpuścić realizacyjną odwagę na rzecz zmiany stylu.