30 kwietnia 1980 roku terroryści z separatystycznego Demokratycznego Frontu Rewolucyjnego Wyzwolenia Arabistanu zajęli ambasadę Iranu w Londynie wysuwając jednocześnie swoje żądania. Przez sześć dni prowadzono z nimi negocjacje, aż do rozwiązania ostatecznego, tj. decyzji o szturmie na budynek.
Toa Fraser, reżyser o tyleż doświadczony, co wciąż bez tytułu przełomowego w swoje karierze, nakręcił 6 days bardzo zachowawczo. W tym przypadku nie mógł jednak dać ponieść się emocjom jako twórca, bo całość jest przecież dokładnie udokumentowana, a jedyny moment, gdzie mógł autorsko docisnąć to reakcje uczestników (chociaż i te, szczegółowo opisane przez wciąż żyjących, wiązały mu po trosze ręce).
6 days ogłada się bardzo szybko, a całe napięcie budowane jest na postaciach, które są zwolennikami różnych typów rozwiązań dramatycznej sytuacji. Po jednej stronie stoi wciąż szykujący się do ataku oddział SAS. Sytuacja jest bardzo dynamiczna i grupa w ciągu tych kilku dni realizuje na sucho różne koncepcje ataku, jednocześnie cały czas będąc w pełnej gotowości do szturmu. Z drugiej strony stoi Max (Abbie Cornish, Mark Strong, Jamie Bell, Emun Elliott, Martin Shaw ze swoim kojącym do snu, ciepłym głosem), policjant i negocjator, który wyszarpuje (dosłownie) kolejnych zakładników, samych terrorystów odwodzi od decyzji o egzekucji, kupuje czas, zwodzi i obiecuje. Kieruje się myślą, że do końca będzie mógł „wyciągać” przetrzymywane osoby, jedną za drugą, aż w ambasadzie pozostaną tylko uzbrojeni przestępcy.
Finał jest znany. SAS podzielone na trzy grupy przypuszcza atak, w którym dochodzi do kilku kuriozalnych, losowych wypadków, które zdarzyć się nie powinny. Cała akcja trwała 16 minut. W odróżnieniu od intensywnego filmowego zwiastuna, 6 days może trochę rozczarować tych, którzy łakną mocnego thrillera.
Fabułę o akcji Nimrod obejrzeć warto. Jamie Bell jako członek SAS wypadł doskonale. Jest spięty, gotowy i żądny akcji. W pełnym rynsztunku wypadł bardzo przekonująco. To samo napiszę o stojącym po stronie stonowanych rozwiązań negocjatorze, czyli Marku Strong, który ostatnimi czasy na brak ról narzekać nie może i pojawia się na ekranie regularnie. Nawet jeżeli historia już została napisana, to napięcie czuć wyraźnie (szczególnie po stronie stojącego pod drzwiami ambasady oddziału). Szkoda, że sama akcja została nieco wybielona. SAS, który wtargnął na teren ambasady, rozwiązywał sprawy bez zbędnego rozjątrzania kwestii, również z tymi terrorystami, którzy już się poddali. Wyrok był na nich już wydany razem z decyzją podjętą przez Margaret Thatcher, która dała zielone światło dla akcji.
Sprawnie zrealizowany (bardzo rzetelny porównując materiał BBC z tamtego okresu), nieco spłaszczony w ostatecznym rozrachunku, solidny, jeżeli chodzi o pokazanie przygotowań, wybrakowany przy próbie przedstawienia emocji bohaterów, za delikatny w finale.