Małpy po przywództwem Caesara (Andy Serkis) zostały zepchnięte wgłąb lasów. Nie będzie im jednak dane zaznać spokoju i pokoju na łonie natury. Żądny krwi i obłąkany w swoich postanowieniach „Pułkownik” (Woody Harrelson) pragnie zagłady nowego, rozwijającego się wciąż gatunku. Zadając najgorszy z możliwych ciosów sprowadza na siebie gniew małpiego przywódcy. Caesar wkracza na drogę zemsty.
Wojna o planetę małp jest pozycją udaną przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze to wyraźna twórcza świadomość, że warto pod blockbusterową maską przemycić trochę naszej ludzkiej historii z tych najmroczniejszych kart. Podobną drogą poszedł Joon-ho Bong w swoim Okja. Reeves uderzył więc w początki powstania Stanów Zjednocznych, a idąc dalej przez przypomnienie nazistowskiej polityki Hitlera i próby stworzenia idealnej, pozbawionej chorób, silnej i czystej rasy (likwidowanie między innymi jednostek słabych i chorych). To zazębianie filmowej fabuły z wszystkimi ludzkimi grzechami wyszło oczywiście tylko na dobre, a filmowi dodało jakże potrzebnej powagi przy całym jej rozrywkowym (głównym) aspekcie. To wciąż bowiem blockbuster co się zowie, a efekty specjalne to drugi powód, dla którego na Wojnę wybrać się do kina trzeba. I niech się schowa cały Marvel, bo o ile CGI można hejtować (i często trzeba) przy historiach superbohaterskich (oraz kilku innych gatunkach i tytułach vide Szybcy i Wściekli), że pretekstowe, kuriozalne nawet, a głównie obdzierające kino z jego magii, to tutaj… tutaj CGI stoi murem w służbie wspomnianej magii. Natomiast specjaliści w tej dziedzinie powinni zgarniać nagrodę za nagrodą (za ten tytuł szczególnie) w sekcjach związanych z efektami specjalnymi. Tutaj poziom odwzorowania oblicza człekokształtnych jest spektakularny i fotorealistyczny. Ludzie odpowiedzialni za tekstury, siatki etc. są tak bezczelnie świadomi swoich umiejętności, że wręcz chwalą się swoimi dokonaniami na tym polu raz za razem umieszczając wygenerowane komputerowo facjaty w całych kadrach. W każdym takim przypadku przelatywało mi przez głowę: „przegięli, to jest kosmos, etc.”.
Sama rozrywka, a przecież w cyklu kina letniego o to tu chodzi, tytuł sprawdza się dobrze, chociaż akcja, a szczególnie finał podyktowany jest wypadkom, w których szczęśliwy los wygrywa nader często (za często). Przez to seans traci trochę ze swojej skrzętnie budowanej powagi i staje ramię w ramię z każdym tytułem, gdzie „udaje się wszystko”, a zgrane jest jak w naciąganym heist movie.
Bez dwóch zdań, Matt Reeves trzecią częścią zamknął swoją opowieść w porządnej trylogii, a sam koniec jest bardzo zobowiązujący wobec klasyki science fiction Franklina J. Schaffnera z roku 1968. Nawiązują kolory, miejsca, a co najciekawsze, przez cały seans miałem wrażenie, że wstępem do obrazu Schaffnera może być nawet korespondujące z nim muzyczne tło (to jeden z niewielu kinowych seansów ostatnimi czasy, gdzie muzyka była tak charakterystyczna i inna). I rzadko to piszę, ale w odniesieniu do wysokiego budżetu, w tym przypadku trzeba to zrobić: to cholernie dobrze wydane pieniądze.
Za seans dziękuję sieci kin.