Coś się stało. Paul (Joel Edgerton) ze swoją rodziną podjął niebywałe środki ostrożności. Mieszka z żoną i synem w domku, w leśnej głuszy. Cykl dnia wytyczony jest rygorystycznymi rytuałami, ale jak widać zdaje to egzamin, bo wciąż żyją. Granice lęku o przyszły los zostają przesunięte, gdy do domku dociera mężczyzna…
Trey Edward Shults nakręcił horror symboliczny, wynikający z troski o nadchodzące jutro. Obawiam się również, że niektórzy widzowie skwitują seans jednym słowem: nuda. Trzeba jednocześnie przyznać, że reżyser (również autor scenariusza) podjął się zadania trudnego, bo To przychodzi po zmroku igra ze schematem wynikającym z samej realizacji niektórych scen.
Nieprzebrany mrok z lękiem wychylającym się zza każdego rogu, uchylone drzwi, pomieszczenia rozświetlane latarkami podczepionymi pod strzelbę, oszczędny podkład muzyczny bezustannie narastający w swoim złowrogim tonie. Charakter koszmaru jest bardzo w tonie The Witch. Innymi słowy twórcy realizacyjnie poszli drogą, którą wytyczył Robert Eggers.
To horror będący wstępem do postapokalipsy, gdzie samego zagrożenia, wybuchów, tryskającej krwi, w końcu spustoszenia nie uświadczysz, a raczej poczujesz obawę przed tymi wszystkimi rzeczami. Wszystko krąży wokół panicznego strachu przed czymś jeszcze nie do końca określonym, prawidłowo nienazwanym, chociaż z pewnością wiadomo, że ludzkość gaśnie w zatrważającym tempie.
Za seans dziękuję sieci kin.