Russell Mulcahy to jeden z tych twórców, którzy dawali nam kupę radochy w erze VHS. Dla mnie to przede wszystkim reżyser Nieśmiertelnego z Christopherem Lambertem. Lubię wiele tytułów, które wychodziły spod ręki Mulcahy’ego (zdaję sobie jednocześnie sprawę, że to większości tylko niezłe tytuły). Był całkiem przyjemny film Niesamowita McCoy z Kim Basinger, Rykoszet z Denzelem Washingtonem, ale i kompletnie nieudany Cień z Aleciem Baldwinem. Jednak Mulcahy to głównie człowiek od teledysków i koncertowych wydań DVD: Queen, Duran Duran, Def Leppard, Culture Club, długo by jeszcze wymieniać. Czegóż to australijski filmowiec nie ma w swoim portfolio! I wciąż dochodzą kolejne! Dzisiaj jednak cofniemy się do jego oz-ery, czyli momentu, gdy przed kamerą można było pokazać wszystko i wszyscy się z tego cieszyli…
Animal horror z ery ozploitation, nakręcony z poszanowaniem wszystkich prawideł gatunku jest tutaj rzeczą niezwykle rozrywkową. Horror w ujęciu australijskim od sceny otwierającej ustala główne reguły seansu: będzie ostro i z przytupem. Jake (Bill Kerr) dostaje pod opiekę wnuczka, układa go do snu, czuwa przy nim. Na nic zdaje się jednak czuwanie, gdy w okolicy grasuje razorback – przerośnięty dzik. Domostwa z przedmieść są dla niego jak domki z kart. W swojej tępej furii rozrywa na strzępy posesję i zamienia w perzynę wszystko (WSZYSTKO) oprócz dziadka. Od tych dramatycznych wydarzeń mijają dwa lata. Do krainy kangurów wracamy z Beth (Judy Morris), reporterką z Nowego Jorku, której los zwierząt szczególnie leży na sercu.
Razorback od pierwszych chwil urzeka zdjęciami i chociażby przez to stawia całą produkcję o klasę wyżej od jemu mu podobnych. Dean Seamler (odpowiedzialny tutaj za zdjęcia) zdobywał w tamtym okresie w miarę regularnie nagrody za pracę operatora w swojej ojczyźnie. Australia Film Institute doceniło go już za Wojownika Szos (Mad Max 2) George’a Millera. Taki talent i wyjątkowe podejście do zdjęć plenerowych musiało w końcu przynieść statuetkę Oscara (Tańczący z wilkami). Razorback w obiektywie Seamlera mieni się wszystkimi barwami antypodów z dominantem krwistej czerwieni. Jednak nie tylko o barwę i poskromione wschody i zachody słońca tu chodzi. Seamler zaskakuje ujęciami z różnych kątów, ciekawą perspektywą, długimi najazdami. Szkoda, że w tak spektakularne kadry zdjęciowe zostaje łapany tak skromnie i oszczędnie wyglądający razorback. Wprawdzie nie mam nic do zarzucenia Bobowi McCarronowi, którego design potwora jest co najmniej porządny (zwłaszcza w ujęciu pyska „głównego bohatera”, bo przecież Bob jest specjalistą głównie od make-upu), ale mały budżet, a być może i brak umiejętności i specjalistów zaowocowały skąpą animatroniką reszty. Operator musiał nad wyraz mocno się starać, by sprytnie markować sylwetkę monstrum.
Razorback to i tak obraz wyjątkowy, pokazujący Australię jako kraj dziki, nieprzystępny, dla twardzieli z długimi strzelbami. Kiedy w Stanach Zjednoczonych już zapomnieli co to Dziki Zachód i pani redaktor spija ciepłą latte w cieniu WTC, to kilkanaście tysięcy kilometrów dalej mężczyźni wciąż walczą o każdy metr z pierwotną naturą, śpią na pustkowiach, jedzą co upolują i cieszą się z pełnego magazynku i pełnej butelki. Poza tym dla nich Ameryka i Kanada to jedno i to samo, a wszyscy poza tym niegościnnym australijskim terenem to mieszczuchy. Całość wypada więc dość ciekawie w ujęciu lokalnych mieszkańców. Wielki dzik wprawdzie sieje spustoszenie i przerażenie nawet, ale… to tylko kolejny duży okaz, który kryje się w tym rejonie. Polecam.