Cezary Komuda, autor bloga o tematyce filmowej La Fin Absolue du Monde (proponuję również odwiedzać fanpejdż strony, by zawsze być na bieżąco) porusza się najczęściej w estetyce kina niepokornego i wyciąga na powierzchnię tytuły najczęściej nietuzinkowe. Nie omieszkam dodać, że właśnie La Fin Absolue du Monde inspirowało mnie bardzo często przy doborze kolejnych seansów. Cezary jest ponadto autorem znacznej ilości recenzji na naszym największym filmowym portalu, a odnaleźć go możecie pod tym linkiem.
Cezary Komuda i jego Niedocenione ’87
White of the Eye / Melodia śmierci (1987), reż. Donald Cammell
Podchodząc do pisania niniejszej recenzji, zadałem sobie pytanie: jak zdefiniowałbym termin „film niedoceniony”? Czy iść w kierunku zapomnianego, niedostrzeżonego przez szersze masy arcydzieła, czy też może połasić się na jakiś okaz niedoskonały, często wadliwy pod wieloma względami, ale mimo tego stymulujący pod względem intelektualnym i/lub estetycznym? Po krótkiej chwili zastanowienia, stwierdziłem, że to drugie zadanie będzie łatwiejsze i dostarczy mi większej frajdy. Tym samym, poszedłem na przysłowiowe skróty i zabrałem się za dreszczowiec Donalda Cammella pod tytułem White of the Eye.
Twórczość Cammella to łakomy kąsek dla miłośników szeroko pojętego zjawiska „kultowości” (tak, wiem, że to wyświechtany frazes, ale tu mimo wszystko pasuje). Plasuje się gdzieś zaraz obok kina głównego nurtu, a jednak towarzyszy jej podniecająca aura dekadencji i ekskluzywności rodem z klubu sado-maso dla VIP-ów. Spory wpływ ma na ów stan rzeczy osoba samego reżysera, którego biografia to gotowy temat na fascynującą fabułę. Dostaniemy tu w pakiecie, praktycznie wszystko, czego dusza zapragnie. Znajdzie się więc miejsce na splendor, narkotyki, wątki okultystyczne, seks, skandale i skandaliki z życia wyższych sfer, rock’n’roll, a wreszcie – depresję i tragiczną śmierć w zapomnieniu. Cammell, który w czasach kontrkulturowej zawieruchy otaczał się takimi osobami jak Mick Jagger, William Burroughs czy wpływowy enfant terrible starego Hollywood, Kenneth Anger, w trakcie swojej kariery nakręcił zaledwie cztery filmy pełnometrażowe. Pierwszym z nich było głośne, zrealizowane we współpracy z Nicolasem Roegiem, Performance, gdzie pierwsze skrzypce grał duet Jagger – James Fox. Na temat powstawania tej produkcji do dzisiaj krążą legendy, dość powiedzieć, że drugi ze wspomnianych odtwórców ról głównych, przypłacił czas spędzony na planie załamaniem nerwowym, po którym dołączył do ortodoksyjnej sekty religijnej. Z kolei Keith Richards z żalem wspomina w swojej autobiografii, godziny spędzone w samochodzie na obserwacji willi, w której kręcone były (ponoć niesymulowane) sceny łóżkowe z udziałem jego ówczesnej dziewczyny, Anity Pallenberg oraz kolegi z zespołu. Po tych perturbacjach, na realizację kolejnego obrazu, twórca musiał czekać całe siedem lat, a efektem pracy pod nadzorem dużego studia był zmasakrowany przez producentów horror science-fiction Demon Seed. Trzeci film w reżyserii Cammella, omawiane tutaj White of the Eye, światło dzienne ujrzało dopiero w 1987 roku. Reżyser, scenarzysta, playboy i protegowany Aleistera Crowleya, żywot zakończył w wieku 62 lat, strzelając sobie w usta z shotguna.
Zainteresowanych historią żywota wyklętego artysty odsyłam do niezwykle ciekawego dokumentu produkcji BBC, Donald Cammell: The Ultimate Performance, sam zaś skupię się na jednym z jego dzieł. Oparty na powieści autorstwa braci Laurence’a i Andrew Klavan film, rozpoczyna stylowa scena zabójstwa kobiety. Nie widzimy twarzy mordercy, jedynie jego dłonie i poruszające się nerwowo gałki oczne. Skojarzenia z estetyką włoskich giallo budzą się same, dalej jednak akcja zwalnia, skręcając w kierunku opowieści obyczajowej. Śledzimy więc życie codzienne małżeństwa White’ów. Biegnącą powolnym rytmem egzystencję w spalonej Słońcem Arizonie, zakłóca pojawienie się policyjnego detektywa. Paul White (David Keith) staje się jednym z głównych podejrzanych w sprawie morderstwa. W winę tego przykładnego ojca rodziny ciężko uwierzyć, ale poszlak i dowodów przybywa. Tymczasem, zabójca uderza po raz kolejny…
Na pierwszy rzut oka, mamy tutaj do czynienia z typowym kryminałem. Zawzięty stróż prawa depcze po piętach Bogu ducha winnemu obywatelowi, podczas gdy my zachodzimy w głowę, kto tak naprawdę kryć się może za tymi potwornymi zbrodniami. Reżyser przetyka narrację licznymi retrospekcjami, w których poznajemy okoliczności poznania się Paula i jego żony Joan (Cathy Moriarty). Scenariusz, napisany przez Cammella we współpracy z jego ówczesną partnerką, sprawia wrażenie chaotycznego, fabularnym kliszom towarzyszą dziwaczne zachowania postaci. Wszystko zdaje się tu być lekko przerysowane, a zarazem podlane mistycznym sosem, który do prostej, slasherowej konwencji pasuje jak pięść do nosa. Jednak to właśnie ów dysonans, pozorny brak dyscypliny artystycznej, sprawia, że White of the Eye intryguje i wyłamuje się prostej klasyfikacji, zarówno gatunkowej, jak i odnośnie ostatecznej oceny.
Kiedy już jak grom gruchnie rozwiązanie zagadki tożsamości mordercy, jako widzowie mamy prawo czuć się rozczarowani. Wtedy też jednak reżyser zaczyna sobie folgować, uderzając w tony zgoła absurdalne, racząc nas niezdarnymi liniami dialogowymi, przeszarżowanym aktorstwem i kiczem, którego nie powstydziłby się sam król campu, nieodżałowany Ken Russell. Końcowe partie filmu to prawdziwa uczta dla tych, którzy cenią sobie formalne szaleństwa spod znaku Kryjówki Białego Węża czy Zbrodni namiętności. Zwłaszcza ten drugi tytuł, zapewne przez wątek miłosnego trójkąta, chodził mi w trakcie seansu po głowie.
Pozostaje pytanie, na ile efekt końcowy był zamierzeniem autora, a na ile mówić tu można o porażce nieprzemyślanej wizji. Ja skłaniam się ku opcji świadomego pastiszu, wszak wskazują na to rozliczne tropy. Dziwaczny i ekscentryczny, White of the Eye kusi senną atmosferą, drażni ostentacyjnie nieśpiesznie uwalnianymi pokładami napięcia, czaruje ścieżką dźwiękową duetu Nick Mason/Rick Fenn, a wreszcie budzi śmiech i niedowierzanie. Z jednej strony tandetny i ordynarnie niemądry, z drugiej – zręcznie wykorzystujący przaśną manierę kina rozrywkowego swoich czasów, film Cammella ociera się o geniusz. Długo po seansie jeszcze nie daje o sobie zapomnieć, mnożąc wątpliwości i pytania. Jednym z nich jest: któż kręci takie popieprzone rzeczy? Ano cóż… tylko najlepsi.