Akcja (to bardzo duże słowo jak na film Bressona) rozgrywa się wokół powrotu rycerzy na dwór króla Artura, którzy przez ostatnie lata szukali nadaremnie świętego Graala. Wrócili z niczym, zrezygnowani, sfrustrowani. Stanowią zmierzch dostojnego rycerstwa. Chodzą po zamku cały czas w zbrojach, jakby bojąc się, że gdy zdejmą je na dłużej, to być może już ich nigdy nie przywdzieją. Lancelot to obraz rewizjonistyczny, w którym obala się mity arturiańskie, a legendy wkłada między bajki. Świat jest tutaj co najmniej oszczędny w swoim wyrażaniu przejmującej gloryfikacji samego rycerstwa jako takiego. Liczy się to, by trwać w pewnym stanie zawieszenia, tak długo jak to możliwe. Z wyprawy nie wrócili wszyscy i to tylko pogłębia uczucie wyobcowania, a być może nawet tego, że jako rycerze są już niepotrzebni.
Nie wrócił Percival, na dworze panuje apatyczna atmosfera wyczekiwania. Lancelot nie chce wracać do romansu z Ginewrą, lecz łamie się raz za razem, gdy ją widzi. To zalążek pod szczątkową, chociaż ważną nić fabularną. Podejrzliwy Morderd najchętniej by przyłapał parę kochanków na gorącym uczynku…
Bresson ze swoją formułą kina autorskiego był tak uparty, że trzeba go jako twórcę tylko szanować. Nigdy nie poddał się modzie i realizował dokładnie w stylu, któremu był fanatycznie wręcz wierny. Jego koncepcja na minimalizm uderza ascezą z każdego ujęcia, a surowy montaż, gra aktorska, dialogi mogą nieprzygotowanego widza odrzucić. Przepych w odniesieniu do kina historycznego to słowo mit w przypadku filmu Bressona. Dwór króla Artura nie mieni się blaskiem wielkich dworskich wydarzeń, a wygląda raczej jak budynek oddany do użytku w stanie deweloperskim. Okrągły stół to zwykły mebel, podobnie jak reszta przedmiotów wypełniających surowe izby. W tym specyficznym, mało urokliwym miejscu dogorywają podania o wielkich czynach, chociaż rycerze wciąż chełpią się swoim szermierczym kunsztem. I tylko nadchodzący turniej wprowadza nieco euforii w przygaszone życie wojów.
„Musimy coś zrobić, daj nam jakiś cel” – mówi w pewnym momencie Gawain do króla Artura. Ta prośba, w błagalnym nawet tonie oznacza koniec pewnego etapu.
Realizacja u Roberta Bressona to wielka próba sił z widzem. Odrzucone jest tu wszystko, co mogłoby stanowić namiastkę rozrywki i co mogłoby oderwać uwagę od treści. Operator nie skupia się na bohaterach, a na miejscach, w których bohaterowie bywają, przez które przechodzą. Aktorzy w ten sposób dołączają do świata Bressona bywając w nim. To trudny film, zarówno w kontekście wyłapywania treści, jak i w tonie jej przedstawienia. Nie ma tu nic zapraszającego, magicznego, a raczej bardzo przyziemnego i tak dalekiego od magii kina, którą znamy. Przez to jednak Lancelot potrafi być intrygujący.
Mimo wszystko warto dać szansę kinu, przy którym słowo „autorskość” nabiera kształtu wybitnego.