„Ozploitation nie bierze jeńców”, tak wypadałoby napisać po zobaczeniu chociaż kilku sztandarowych tytułów nakręconych na antypodach na przełomie lat 70. i 80. Znalazłoby się też kilka filmów mających aspiracje do bycia czymś innym. Tak jest z Lady, stay dead, jednak w tym przypadku nie wyszło to tytułowi do końca na dobre. Obraz Terry’ego Bourka jest czymś stojącym w niezgrabnym rozkroku pomiędzy australijską eksploatacją, a pocałunkiem z amerykańskim kinem sensacyjnym z lat 80. Zaczyna się nader intrygująco, bo widz dość szybko wychodzi z założenia, że przyjdzie mu obcować z „shockerem” wykonanym na podobiznę tych z lat 70.
Gordon Mason (Chard Hayward) paradujący w skąpej bieliźnie po swojej kawalerce jest od pierwszej zwrotki jasno „określony” przez twórców. To stalker, a zaraz po tym seksualny maniak, wkrótce psychopata i morderca. Ma obsesję na punkcie młodej piosenkarki i aktorki, u której (o zgrozo!) pracuje jako ogrodnik. Gwiazdka ma jeszcze niepoukładane w głowie i traktuje pracowników w sposób obcesowy. Jednak to pewnie Gordon by przeżył i przeżywał z pewnością nie raz i nie dwa. Gorzej, że Marie (Deborah Coulls) upokarza ogrodnika, gdy ten w końcu wymamrotał swoje zdawkowe wyznanie miłosne.
W zasadzie dosyć intrygujące są tu tylko pierwsze seksualne fantazje – projekcje, które Gordon przywołuje w chwilach uniesienia. Sporo odważnej golizny w stylu „bondage” jest dość obiecujące, jednak na obietnicach się kończy. Twórcy nie mają więcej odwagi niż tylko odwołać się do lubieżnej „reklamy” czegoś, co ostatecznie na ekranie nie następuje. Opowieść o rzeźniku (do morderstw oczywiście dochodzi, ale i te są raczej pokazane oszczędnie) zamienia się w długo trwający home invasion, by ostatecznie w finale uderzyć w kino sensacyjne rodem ze wspomnianej zamerykanizowanej sensacji. Jest strzelanina, koktajl Mołotowa i dużo fragmentów podporządkowanych b-klasowej akcji. Wszystko mogłoby skończyć się dużo szybciej, gdyby bohaterowie zachowywali minimum racjonalizmu.
Brakuje tu rzeczywiście mocniejszego uderzenia i boli trochę nieporadność samego antagonisty. A jakże! W swoich obłąkanych zwidach Gordon bardziej przypomina bohatera z serii Porky’s niż seryjnego mordercę. A jednak, gdzieś tam podskórnie wyczuwam pewną twórczą ironię. To ta piosenka w tle, popowy love-song, który cholernie nie pasuje do wydarzeń i stawia Lady, stay dead w trochę innym świetle. Być może Terry Bourke chciał być trochę autoironiczny. Nawet jeżeli zrobił to nieświadomie, to miejscami seans wygląda na niezłą retro zgrywę (dzisiaj). Osobliwa rzecz.