To był czas, gdy w zachodnich Niemczech napady na banki miały miejsce nader często. „Pomagała” w tym niepewna sytuacja młodych mieszkańców, podziały polityczne, dostęp do broni (stacjonujące jednostki amerykańskie umożliwiały kontrabandę), w końcu zamachy terrorystyczne i ich finał na olimpiadzie w Monachium.
4 sierpnia 1971 roku, Monachium, kolejny napad, dwójka bandytów i czwórka przetrzymywanych cywilów (w tym napadzie po raz pierwszy wzięto zakładników i policja była kompletnie nieprzygotowana na taki przebieg wydarzeń). To było rzeczywiście trudne zadanie dla miejscowych i trzeba od razu napisać, że prawdziwi bandyci byli bardziej łaskawi dla zakładników, niż ci filmowi (wypuścili kilku ludzi po negocjacjach). Natomiast sam późniejszy przebieg akcji od momentu, gdy pod bank został podstawiony samochód (i dwa miliony marek), ujawnił duże braki w przygotowaniach jednostek (siły specjalne de facto nie istniały i zostały zorganizowane po tym zajściu). Prawdziwe wydarzenia, które posłużyły do napisania scenariusza skończyły się już pod pierwszym adresem, czyli w banku. Policyjny snajper z lekkim spustem sam podjął decyzję o rozpoczęciu akcji. Zginęły dwie osoby, które jako pierwsze opuściły bank – bandyta i jedna z zakładniczek. W późniejszym okresie po incydencie w zachodnich Niemczech rozgorzała kolejna dyskusja o tym kto podejmuje decyzje o użyciu broni. Drugiego przestępcę aresztowano po szturmie.
Tak było naprawdę i w rzeczonej (filmowej) kwestii samego napadu aż tak dużo się nie zmieniło. Prym u reżysera filmu, Rolfa Olsena wiedzie Raimund Harmstorf, czyli Heinz Klett – charyzmatyczny, pełen ekranowego wigoru brodacz dryblas, który ani myśli ściągać swojej grubej skóry (której zresztą zazdrościła mu cała męska część widowni). Harmstorf (bardzo smutna końcówka życia – aktor popełnił samobójstwo w 1998 roku) wcielił się w rolę ostrego, bezkompromisowego bandyty, dla którego życie skończyć się może tylko przy akompaniamencie kanonady z karabinów maszynowych. To bohater z gorącą głową, kierujący się impulsem i pragnący samej akcji dla akcji, a nie dla łupu (i uważam, że to były główne motywy jego działania). Zatrzymany w innej kryminalnej sprawie ucieka z pomocą starego druha i już układa plan napadu na bank.
Blutiger Freitag jako koprodukcja niemiecko-włoska, rozpoczął swoją wędrówkę po salach kinowych 28 kwietnia 1972 roku. Z jednej strony była to miejscami obskurna eksploatacja, ale jednocześnie obskura wyjątkowo dobrze nakręcona. Wydźwięk jest tutaj jasny i prosty. Przemoc, akcja, ostry język, popisy kaskaderskie (brutalny przejazd z rowerzystą na masce. W tą małą, lecz sugestywną rólkę wcielił się drugi reżyser. Taka to była partyzantka na planie!) i mocna sieka na finał. Jednak Blutiger Freiteg jest pozycją wyjątkową z jeszcze kliku względów. Rolf Olsen (uważa się, że punktem zwrotnym w jego karierze był dużo wcześniejszy Hot nights in Frankfurt z 1966 roku) nakręcił rzecz dopracowaną we wszystkich elementach. Na wysokości zadania stanął również operator Franz Xaver Lederle. Film był kręcony w większości fragmentów z ręki, z mocnymi zbliżeniami twarzy. Dodało to dokumentalnego (tutaj potrzebnego) charakteru dla opowieści. Szczególnie zdało to egzamin przy samym napadzie, gdy lokalna telewizja robi materiał „na żywo” z gapiami (prawdziwi, okoliczni mieszkańcy). Największe jednak wrażenie robią w filmie dwa momenty, skądinąd te wyjątkowo jaskrawe i dramatyczne: wybuch granatu – niezwykle szokujący, drastyczny moment (mistrzowsko zmontowany) oraz scena gwałtu, która jest czymś zupełnie wywrotowym nawet jak na taką produkcję. Miks pornograficznych klisz zmieszanych z rzeźnickim ubojem potrafi postawić widza do pionu (na rynku włoskim odpuszczono sobie pełną reżyserską wizję tego brutalnego fragmentu zastępując ją znacznie delikatniejszą).
Blutiger Freitag to doskonały przykład porządnej roboty, który ze swoimi kilkoma scenami mógł powstać tylko w latach 70. Twardy, szalony, arogancki w stosunku do typowych rozwiązań akcji jest jednym z najciekawszych europejskich przykładów eksploatacji.