Baby (Ansel Elgort) jest kierowcą. „Jadę, gdy zadzwonią” – mówi i taka jest jego rola. Milczący, ze słuchawkami na uszach (zawsze) podporządkowuje rytmikę swoich ruchów, później samochodowej ucieczki muzyce. Pracuje dla typów spod ciemnej gwiazdy, chociaż na pierwszy rzut oka nie pasuje do nich (nie pasuje nigdzie, bo jest za mało cool dla jakiejkolwiek społecznej kasty, bandyckiej, ulicznej, medialnej, jakiejkolwiek, jest cholera taki… normalny). Cała filmowa sprawa Baby Drivera dotyczy tego samego co zwykle przy opowieściach o napadach – o ten ostatni skok.
Pośród wszystkich nostalgicznych reżyserskich nawrotów do konkretnych miejsc, czasu, muzyki, tytułów filmowych, Edgar Wright poszedł zupełnie inną ścieżką. Miłość do kina wypełnia ten film po brzegi, jednak serce leży po innej stronie. To uczucie skierowane do muzyki, bez radiowych hitów. Pocałunek dla gatunkowych klisz, młodości, filmowych finałów z lat 90. i 80. To w końcu energia i żywioł autotematyczny z naznaczonym tylko wspomnieniem. Odrębna rzecz bez bagażu i ciężaru niesionego przez wszystkich poprzedników. To w końcu emocje rozgrywane przez akcję, diabelski montaż i fabularną koordynację godną Philippe’a Petita, który przechadzał się po linie pomiędzy wieżami WTC. Tu wszystko jest perfekcyjne, ale bez zadufania i pompatyczności. Lekkie i dumne, a jednocześnie szczere.
I duma mnie rozpiera, bo kino możesz zaskoczyć jak Queen na ścieżce dźwiękowej. Bohemian Rhapsody, We will rock you – powiesz. Ależ nic z tych rzeczy. Queen tutaj to Brighton Rock. A ty? Kiedy ostatni raz słuchałeś Brighton Rock Queen? Chociaż znasz utwór, to w mainstreamowym eterze ciężko o takie kawałki. Taki jest własnie Baby Driver, zaskakujący. I nie chodzi tu bynajmniej o twisty, rozgrywanie kart. O nie. Tutaj Wright leci schematami, ale heist-movie schematyczny być miejscami musi. Główne danie zawiera jednak o wiele więcej smakołyków niż tylko historia napadów. Para kochanków, która marzy o kinowej, mitycznej już Route 66, muzyce i wolności, nigdy pieniądzach. Pogawędki w amerykańskim dinerze otwartym 24/7. Wydłużony finał, czyli natarczywa rezurekcja jak w najlepszych b-klasowych szablonach. To wszystko idzie na plus.
Żałuję trochę filmowych pościgów, których epickość zamyka się w pojedynczych fragmentach, nigdy w całości. Doceniam jednocześnie tempo i zdaję sobie sprawę, że story musi gnać do przodu i trzymać się antenowego prime time. Mam więc ogromny szacunek dla takiego kina i jego wielu niespodzianek (weteran, czyli bohater jednej akcji, który wprowadza nie lada zamęt w sercach widzów), muzyki, którą chciałbyś posłuchać poza filmem, ale to nie to samo. Przecież nie znasz tych tytułów, a jak byś już znalazł, to zapewne tylko w Baby Driver sprawdzą się doskonale przy montażu obraz-muzyka-akcja, jak przy zespole Stomp (grupa, która gra na wszystkim, a ruch sceniczny podporządkowuje wygrywanemu rytmowi). Taki jest Baby Driver, żywiołowy, nowoczesny i staroświecki zarazem.