Arlen (Suki Waterhouse) zostaje wydziarana na karku, opatrzona numerem i skazana na życie w odseparowanym od reszty świata Teksasie. Wcześniej nie potrafiła się dostosować, sprawiała kłopoty, miała problemy z prawem, była inna, gorszego sortu. Teraz musi sobie radzić sama w świecie pozbawionym zasad, na pustkowiach, gdzie ograniczenia i normy zachowań nigdy nie obowiązywały.
Pierwsze 30 minut to filmidło niebezpieczne, nieokiełznane i oryginalne w reżyserskiej wizji. Główną bohaterkę łapią kanibale, ale nie jest to dzika społeczność kryjąca się po pustkowiach. Kanibalizm to kolejna forma radzenia sobie z głodem, tutaj wyniesiona na poziom naturalności. Tu nie ma „od słów do czynu”, ponieważ z żarciem się nie gada. Złapani na pustyni są traktowani jak pożywienie, mięcho, od którego odcina się kolejne kończyny, przypala kikuty by nie doszło do infekcji, kładzie na glebie i wraca do nich na kolację. Arlen (pozbawiona kilku istotnych części ciała) ucieka i trafia do enklawy zapomnienia, odrealnienia, gdzie noc kończy się z muzyką i listkiem LSD na języku.
Postapokaliptyczne love story, zalążek domowego ogniska powstały na podwalinach kanibalizmu, w końcu pochwała związku (albo raczej jego iluzji) dwójki outsiderów w świecie o tyle szalonym, co w tym szaleństwie flegmatyczne zawieszonym. Te wszystkie cechy The Bad Batch wyglądają świetnie jako zarys scenariusza, ale trzeba od razu napisać, że najnowszy film Amirpour jest przeznaczony dla widza cierpliwego. Wypada też wspomnieć, że zwiastun trochę oszukuje, gdyż reklamuje rozrywkę obfitą. Ilość akcji i przelatującej przez ekran posoki jest znikoma, by nie napisać zerowa (jeśli weźmie się pod uwagę skalę, czyli dwugodzinny seans). Po tych 30 minutach, gdzie rzeczywiście chłoniesz klimat jak gąbka, przychodzą chwilę letargu, w których musisz wykazać się niemałą cierpliwością.
The Bad Batch wygrywa jako epitafium dla lat 90. Dla muzyki, stylu, kiczu, wielkich magnetofonów (tutaj wyniesionych wręcz do poziomu groteskowej tęsknoty jako miejsce, gdzie sety wygrywa DJ).
Usatysfakcjonowani będą obyci z kinem opartym na artystowskich stylizacjach i skrywającym gdzieś tam głęboko proste przesłanie i prawdy, że w każdym szaleństwie może być metoda. Para wyrzutków musi w końcu zrozumieć, że „razem” jest łatwiej niż „osobno”. Jednak Amirpour tego nie pokazuje, tylko otwiera drzwi i kończy swoją opowieść. A jednak słowa głównej bohaterki: „Chcę zrobić coś, co będzie miało znaczenie” zyskują tutaj w pewnym momencie wartość nadrzędną (i przez to polubiłem film nieco bardziej). To przecież zew młodości, którego (wydaje się na pierwszy rzut oka) żadna postać tutaj nie jest w stanie poczuć. Drogę głównej bohaterki można więc potraktować jako dosadny coming-of-age. Albo do końca życia zarzucasz kwas i kończysz jako galareta, albo bierzesz sprawy w swoje ręce i dołączasz do krejzola, który mimo wszystko ŻYJE i twardo stąpa po ziemi. Hej! To przecież dorosłość.