Michał Fedorowicz, twórca strony Kulturą w płot, która została uznana za Blog roku 2014, autor książki, której tytuł został zaczerpnięty bezpośrednio z nazwy strony (informacje, gdzie można znaleźć tytuł znajdziecie tutaj). To nie jest blog dla głupich ludzi – wita Cię na dzień dobry KWP i wiesz, że jesteś u siebie. Michała możecie od czasu do czasu obejrzeć w telewizji i posłuchać w radiu. KWP to zaskakujące zdjęcia, sztuka i treść. Wszystko co potrzebne, by zburzyć płot okalający drogę do otwartych umysłów. Nie zapomnijcie o fanpejdżu i twitterze dzisiejszego gościa.
Starship troopers / Żołnierze kosmosu (1997), reż. Paul Verhoeven
Kiedy Starship troopers wchodzili do kin, miałem zaledwie 13 lat. Do dziś pamiętam jednak, jak doskonale się bawiłem na pierwszym seansie, zachwycony oszałamiającymi efektami specjalnymi, humorem oraz nagą sceną pod prysznicem. Dopiero po latach dowiedziałem się, jak bardzo ten film został przez krytyków zmiażdżony. 10 lat po pierwszym seansie odświeżyłem sobie więc Żołnierzy kosmosu w domowym zaciszu i ku mojemu zaskoczeniu… spodobali mi się jeszcze bardziej.
Paul Verhoeven stworzył nie tylko wizualny majstersztyk, który oprawą wizualną nie zestarzał się przez 20 lat ani odrobinę (znam jeszcze tylko dwa takie filmy: pierwszy Park Jurajski oraz Titanic), ale też dzieło znakomicie punktujące, parodiujące i wyśmiewające ustrój totalitarny. Dziwię się więc, jak to możliwe, że tylu krytyków, uchodzących przecież za wyrocznie, nie poznało się na znakomitej adaptacji powieści Roberta Heinleina. Nie dostrzegło, jak bardzo trafnie reżyser wypunktował wszystko to, czym świat żył jeszcze w drugiej połowie XX wieku.
Żołnierze kosmosu to absolutny majstersztyk i prawdopodobnie jeden z najlepszych filmów science-fiction, jakie kiedykolwiek widziałem.
The Postman / Wysłannik przyszłości (1997), reż. Kevin Costner
Kolejna, bardzo niesłusznie zaorana przez krytyków adaptacja, tym razem powieści Davida Brina o tym samym tytule. Przyznam szczerze, że po raz pierwszy oglądałem go wiele lat po premierze, kiedy trzygodzinny czas wyświetlania przerażał mnie nieco mniej, niż jeszcze dekadę wcześniej. Z tego co pamiętam, to wiele osób zarzucało Kevinowi Costnerowi rozlazłą fabułę, zbyt duże stężenie patosu, kiepskie dialogi i… próżność. Próżność w obsadzeniu samego siebie w tytułowej roli i nakręcenie Wysłannika przyszłości wyłącznie w celach autopromocyjnych.
Patrząc jednak na film z pozycji fana klimatów postapokaliptycznych, absolutnie się z powyższym zarzutami nie zgadzam. Costner przygotował naprawdę wierną adaptację, z której wręcz emanuje klimat znany z kultowej serii gier Fallout. Tu co prawda nieokreślony apokaliptyczny incydent pozbawił świat technologii, ale nie zmienia to faktu, iż tułaczka po pustynnych bezdrożach, od osady do osady, mocno przypomina pierwszą część wspomnianego legendarnego RPG-a, który przecież ukazał się w tym samym, 1997 roku.
A jako że również w Falloucie fabuła nie gnała na złamanie karku, bardzo szybko odnalazłem się w wizji niesłusznie zapomnianego na wiele lat po premierze Wysłannika aktora i reżysera.
Beverly Hills Ninja / Wielki biały ninja (1997), reż. Dennis Dugan
Parodia parodii – tak w skrócie można opisać Beverly Hills Ninja, który już w tytule nawiązuje do słynnego Gliniarza z Beverly Hills. Nie miałem przyjemności oglądać komedii z nieodżałowanym Chrisem Farleyem w tytułowej roli w kinie, ale pamiętam te kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt seansów, jakie zapewnił mi kanał RTL7 (dawny TVN7) pod koniec lat 90. i na początku XXI wieku.
Wielki biały ninja to slapstick w najczystszej postaci. Scenariusza jest tu tylko tyle, żeby pokazać z jak bardzo nieporadnym bohaterem mają do czynienia widzowie. A jest tak nieporadny, że bawi nawet gdy uderza głową w tył ciężarówki czy spada dwa piętra niżej po oparciu o mocno niestabilny kawałek ściany. Obok Farleya możemy na ekranie oglądać równie śmiesznych Chrisa Rocka i Robina Shou, a całości dopełnia piękny element kobiecy w postaci diabelsko uwodzącej Nicolette Sheridan.
Nie sposób też nie zauważyć, że Wielki biały ninja był inspiracją dla kultowej już w najmłodszych kręgach animacji Kung Fu Panda. Gdyby nie Farley (który, nawiasem mówiąc, miał być głosem Shreka) dzieciaki prawdopodobnie nigdy nie mogłyby cieszyć się przygodami tak samo nieporadnego Po. A jeśli Wy nie widzicie podobieństwa, popatrzcie tylko na ten przerobiony zwiastun jednej z najlepszych komedii lat 90.