Jimmiego (Johnny Harris) poznajemy, gdy ciąży nad nim nakaz eksmisji, gdy budzi się i szybciej bierze łyk wódy niż haust świeżego powietrza. Jimmy przewrócił się lata temu, a teraz ostatkiem sił uchyla drzwi do lokalnej treningowej salki, gdzie zdobywał pierwsze szlify 2-3 dekady temu.
Widziałeś zapewne wiele filmów o boksie, o wspinaniu się na szczyt, nadziei, mozolnych treningach, płomiennych przemowach w narożnikach i na chwilę przed wejściem na ring. Były to obrazy z patosem, gromkim „fuck yeah”, z fleszami, ze ściskanym mistrzowskim pasem. Boks to przecież łzy Rockiego, krew wściekłego byka, upadki i wzloty w Southpaw. Wymieniać by można do rana. Sam widziałem ich kilkanaście świetnych filmów o boksie połączonych wspólnym mianownikiem – bohaterem, który nawet jeżeli leżał, to przecież nie raz tryumfował. A teraz zbierz je wszystkie i zapomnij o każdym powtarzającym się schemacie. Jawbone to cios z kina niezależnego, szczerego, niebywale ożywczego.
Jawbone brzmi przez cały seans jak smutna piosenka o typie, który pragnie zmienić jej nastrój w ostatniej zwrotce. Czy utwór może w trakcie odgrywania zmienić swój wydźwięk? Czy jest szansa na zmianę tonacji, gdy od pierwszej nuty wiesz, że słuchasz ballady o alkoholiku, który dekady temu święcił jakieś tam sukcesy na ringu? Zapowiadał się nieźle i był o nim nawet artykulik w lokalnej gazetce, ale ogólnie zawsze był przeciętny, a słuch o nim zaginął po pierwszych nie za wielkich przecież sukcesach. Co robił? A co mógł robić biedny dzieciak bez ukształtowanego charakteru, który miał silne ręce i słabą głowę? Bił się na ulicy i chlał, chlał bardzo długo. Jednak to tylko w domyśle, bo nikomu do tych czasów wracać się nie chce.
To wybitny film, bez cienia fałszu i bez sekundy efekciarskich odcieni. Ponury Londyn brzmi tu jak dograne gitarowe riffy i rozedrgany saksofon. Nieokrzesane, nieoczywiste, prawie jak yassowe wyskoki. Sugestywne zbliżenia dają nam obraz człowieka, bólu i beznadziei. Jest bezdomny, nikt mu nie pomaga już od dawna. I zapewne w końcu zmiotłaby go śmieciarka jak niesortowany odpad z miasta, gdyby nie boks, czyli coś co wydaje mu się, że kiedyś robił dobrze.
Bardzo spokojnie prowadzony, cichy, skromny i intymny obraz o wychodzeniu z nałogu i problemów życiowych. Ciężko uciec od wrażenia, że kameralność wyłania się z cienia filmów Kena Loacha, jednak sposób zaprezentowania Jimmiego, a tym bardziej jednej, jedynej walki na ringu (genialnie i nowatorsko nakręconej), to szkic bardzo prywatny, fizyczny, wygrany na osobistej nucie strachu przed uzależnieniem i porażką. Jawbone to też walka samotna, w nocy, bez blasków fleszy i słów wsparcia. To wstydliwy obraz żebrania o grosze na telefon, szukania miejsca na nocleg i pot wylany przy treningu.
Wielki, mały film. Zmiażdżony przez życie bohater wzrusza do łez. Gra aktorska Johnny’ego Harrisa (również autora scenariusza!) zasługuje na najwyższe uznanie. Spojrzenie zbitego psa, przekrwione poliki po alkoholowych upojeniach tanią wódą, w końcu wiek głównego bohatera, wszystko zaprzecza temu, by facet miał jakąkolwiek szansę ustać pomiędzy linami. A jednak masz ochotę stanąć obok niego i zagrzewać do walki o godność.