15 sierpnia we Włoszech to Ferragosto, czyli Święto Wniebowzięcia. Mieszczuchy wyjeżdżają za miasto odpocząć po wytężonej pracy. W tym czasie Rzym to miasto wymarłe. Pustymi ulicami mknie Lancia Aurelia, za kółkiem siedzi Bruno Cortona (Vittorio Gassman). Prowadzi pewnie, chociaż jazda to iście szaleńcza. Szuka w centrum papierosów i telefonu. Tylko przypadek sprawia, że zauważa w jednym z okien Roberto (Jean-Louis Trintignant). To student, któremu nie w głowie teraz harce i wyjazd na plażę. Uczy się do egzaminów z prawa. Pozwala zadzwonić nieznajomemu ze swojego mieszkaniu. Od tego momentu rozpoczyna się ich specyficzna znajomość i zarazem kino drogi (coming of age w zawrotnym tempie). Bruno to człowiek, którego znasz po 5 minutach, jakbyś spędzał z nim każdą wolną chwilę. To stary kumpel, przyjaciel, ten, który włazi ci do mieszkania, bierze prysznic, przygotowuje dla Ciebie posiłek z tego co masz w lodówce. Nie naprzykrza się. Jest świetny jako kompan w zabawie i rozmówca. To mężczyzna w średnim wieku, który wciąż ma 20 parę lat. Lekkoduch, zwycięzca i lider.
Ta dwójka to same przeciwieństwa, ale nawet jeśli Roberto zdaje sobie sprawę ze swojej introwertycznej natury, to Bruno nigdy nie daje mu tego odczuć. Traktuje go jak swojego prawoskrzydłowego, idealnego druha na imprezę, a w tym przypadku kompana w podróży w nieznane. Trzeba wam wiedzieć, że Bruno wyciągnął Roberto z mieszkania tylko na chwilkę. Do restauracji za rogiem, na obiad, na sekundę. Na dwa dni.
Il Sorpasso to żywioł, po którym nie wiadomo czego się spodziewać. Dosłownie. Jadą w prawo, skręcają w lewo. Zatrzymują się w środku imprezy na przedmieściach. Zatrzymują się. Kamera robi objazd wokół. Wysiadają… Nie! Jadą dalej. Tutaj nie ma pewności, gdzie pojadą, gdzie spędzą noc, kogo spotkają i jak potoczą się kolejne godziny ich przygody. Wszystko przy współudziale włoskich hitów (vide Quando Quando Quando i inne). Natomiast sama podróż została przepięknie sfotografowana przez Alfio Continiego.
Zderzenie spontaniczności Bruno i stoickiej natury Roberto to tylko podwaliny pod wartką akcję i komedię. Chociaż nie wyczekujcie gagów i dowcipów. Wszystko, co rozśmieszy wynika raczej z bezpośredniej natury Bruno, a Vittorio Gassman jest w tej roli mistrzem. Stworzył postać, której… w końcu zazdrościłem. Jak zawsze, gdy widzi się tak przebojowego, pewnego siebie człowieka, który po prostu idzie po swoje z uśmiechem.
Ale ta radość ma też drugie oblicze. Nie wszyscy w tańcu tańczą do końca. Odwiedziny u rodziny Bruna, rzut oka na starą miłość, dorosłą córkę, z którą nie ma kontaktu, to wszystko jest w swojej wymowie gorzkie i tak bardzo życiowe.
Dynamiczne, wybitne, chwytające za serce przez większość seansu, by w finale raz jeszcze mocno ścisnąć i zmęczone odrzucić na posadzkę. „Naprawdę myślałeś, że każdy może być taki jak Bruno?” – kołacze w twojej głowie pytanie po pojawieniu się końcowych napisów. Odpowiem od razu. Nie każdy może być królem świata, pędzić na oślep przez gęsty las, mieć ciągle szczęście w kartach, być przyjacielem wszystkich. Jasne, otwieraj się, chwytaj dzień, ale jeżeli z natury jesteś samotnikiem, to zważ na to. Widocznie taki jesteś i szanuj charakter, którym obdarowała cię matka natura.
Ale, czy Dino Rosi próbuje jakoś utemperować szaleństwo młodości, dzieciaka, który żyje sobie w ciele dorosłego, kocura, który zawsze spadnie na cztery łapy? O nie. To wręcz pochwała życia, każdej chwili, pieprzone carpe diem na pełnych obrotach, portret osoby, która do końca życia będzie wychodzić cało z opresji i obraz chłopaka, zawstydzonego, wycofanego, cichego, ostatecznie takiego, który przeżyje dwa najpiękniejsze dni w swoim życiu. Arcydzieło.