Zbiera się ekipa na umówiony deal. To ma być biznes na skrzynki z karabinami M16 plus amunicja. Spotykają się z handlarzami w opuszczonych magazynach na nadbrzeżu. Wszystko odbywa się przy zachowaniu odpowiedniej kryminalnej etykiety, pada trochę „fuck” i „”shit”, ale ogólnie jest całkiem sympatycznie. Zarówno jedna i druga strona wie o co chodzi w takim pokątnym handlu i w mig podporządkowują się do niepisanych reguł. Stoją w kolejce, przychodzą punktualnie, czekają na swoich miejscach. Handlarz giwerami oznajmia, że nie ma M16, tylko niczego sobie Beretty AR70. Jednak umowa była inna. Kupiec złożył dość szczegółowe zamówienie. To pierwszy zgrzyt, a później jest jeszcze gorzej.
Szanuję drogę, którą obrał Ben Wheatley. Wiem, że jego poprzedni film High-Rise nie przypadł wszystkim do gustu. Art housowa kompozycja i ironiczny plaskacz w klasowy podział, na przykładzie mieszkańców pewnego wieżowca, mógł wydać się poniekąd opresyjny. Ja odnalazłem się doskonale w fabule opisującej drogę ku apokalipsie w wymiarze mikroskopijnym. Było okrutnie, ale też zabawnie. We Free Fire Wheatley podąża tą samą ścieżką dramaturgii (chociaż w oczywisty sposób wydarzenia mkną o niebo szybciej), gdzie na początku wszyscy jeszcze jako tako się dogadują, by zaraz po tym do siebie strzelać, przebijać sobie gardła prętami, miażdżyć głowy itd.
Free Fire to energia płynąca z prostej jak budowa cepa fabuły, gdzie widz w mig poczuje jak mocna musiała być chemia na filmowym planie. Chociaż to wciąż skromny projekt (10 milionów dolarów przy takiej obsadzie to raptem zaskórniaki), to bije z niego wręcz nieprzyzwoita siła. Pokrótce można cały scenariusz skwitować jako histerycznie rozpędzony samochód, który nie zamierza się zatrzymać, pomimo rozstawionych blokad. Ta histeria to zarazem nerwowy śmiech kryminalistów, którzy wskutek nieokiełznanego temperamentu, lekkich spustów znaleźli się w patowej sytuacji, w opuszczonym magazynie. Ostrzeliwują się wśród skrzyń, beczek, nie wiedząc do końca czy można się wychylić, gdzie jest przeciwnik, i co czyha za kolejną przeszkodą. Obrzucają się obelgami, obiecują sobie góry złota, są ranni, umierają i do końca nie jesteśmy w stanie przewidzieć kto z nich dotrwa do końca i wyjdzie z tego piekła o własnych siłach.
Jeżeli chodzi o sam pomysł na film (i zarazem wspomniany poprzedni tytuł reżysera), to jest to z pewnością mały zwrot w stylu preferowanym przez wyspiarza. Nie zapominajmy bowiem, że w jego
Kill List (tytuł z 2011 roku znalazł się w moich
30 najlepszych filmach wyreżyserowanych w XXI wieku) nikomu do śmiechu nie było. Sytuacja z
Free Fire jest taka, że od strony podejścia do postaci Wheatley najbardziej przypomina Tarantino. Tu również nie sposób nie oddać serca każdemu bohaterowi z osobna (a jest ich tu sporo). Każdy zbir ma swoje ważne pięć minut i każdy w swoim występie wypadł doskonale. I nie będę ukrywać, że
Brie Larson (jedyna kobieta na planie) blednie przy całej reszcie, a z pewnością zgarnęła największą kasę za występ. To nawiązanie do Tarantino nie kończy się tylko i wyłącznie na porównaniu metody przy budowaniu cech charakterologicznych filmowych postaci. Kwestia zahacza również o rozmowy bohaterów, pewną żartobliwą konwencję przy budowaniu linii dialogowych. Chociaż nie ukrywam, że u Wheatleya całość jest inna, bardziej chłopięca, nieokrzesana, być może mniej elokwentna, ale przez to częściej urywana głupim, szczerym śmiechem. I brawa za świetnie dobraną ścieżkę dźwiękową! Co za napięcie i pazury!
Free Fire to ostatecznie (przede wszystkim w finale) brutalna rozrywka, bo przecież inna nie może być przy akcji dwóch wyszczekanych i uzbrojonych band zamkniętych w jednej hali…
Czas trwania: 90 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Ben Wheatley
Scenariusz: Ben Wheatley, Amy Jump
Obsada: Enzo Cilenti, Armie Hammer, Sharlto Copley, Michael Smiley, Brie Larson
Zdjęcia: Laurie Rose
Muzyka: Geoff Barrow, Ben Salisbury