W Do utraty tchu przez cały seans będziemy towarzyszyć dwójce bohaterów. Michele, kapitalny Jean-Paul Belmondo, który irytuje swoją buńczuczną postawą to wykolejeniec, chłopak z przedmieść. Żyje chwilą, cudzymi pieniędzmi, w cudzych mieszkaniach, w końcu z cudzymi (czasem) kobietami. Zabija gliniarza i ucieka. Wydaje się nie pamiętać o tak błahych sprawach jak morderstwo, bo snuje plany o iluzorycznym wyjeździe do Rzymu. Ma odebrać jakieś pieniądze, z kimś się spotkać, wypić kawę, zdobyć samochód. To nieprzewidywalny złodziej. Zmienia auta, startuje do różnych kobiet, czasem zatrzyma wzrok na ładnym budynku, dziewczynie. A na tej konkretnej wzrok można zatrzymać na dłużej niż dzień, a chciałoby się na całe życie. Wcielająca się w rolę Patricii, Jean Seberg, działa w każdym kadrze jak magnes. Dla rozedrganego obrazu rozpisanego na elementarne zasady francuskiej Nowej Fali jest jak piękna ostoja, która wygląda cały czas niezmiennie idealnie. Zmieniają się ujęcia, lokacje, mężczyźni, obietnice, a Patricia jest wciąż tak samo ujmująca, magnetyczna i bardzo współczesna.
Do utraty tchu jako wyznacznik stylu przyjmuje się w całości osobiście. Takie zresztą miał założenie Jean Luc Godard (współscenarzystą był inny nowofalowiec, François Truffaut), byś jako widz stanowił jedność z opowieścią. Stał blisko bohaterów, razem z nimi przemierzał ulice Paryża, spojrzał w to samo lustro, był tym samym odbiciem w sklepowej witrynie, a czasem wręcz odbiorcą słów skierowanych bezpośrednio do Ciebie. Już w pierwszych scenach Godard burzy założenia stylu zerowego i czyni z bohaterów filmowych istoty namacalne. Zburzona czwarta ściana, innowacyjna filmowa narracja, montaż z jednej strony szarpany, ale przez to tak bardzo prawdziwy, wyczuwalny jak historia, którą sam byś opowiadał.
Do utraty tchu to zwierciadło niebezpiecznie szybko przeżywanej młodości. To ulotne chwile, bohaterowie, którzy działają impulsywnie, bez planu, których perspektywy nie wybiegają dalej niż do przyszłego tygodnia. Czasem podyktowane jest to szybkim biciem serca, wsparte pędem życia w stolicy. Kino noir, do którego tytuł stanowi odniesienie jest tu tylko tłem, mirażem. Równie dobrze na zapleczu historii o parze kochanków mógłby stać dowolny gatunek, czy filmowy podgatunek.
Najważniejszy jest Godardowski pomysł na cały film. Spontaniczne sceny, zarys dialogów, który urósł w trakcie kręcenia do dłuższych rozmów. Kręcenie z ręki, naturalne plenery. W końcu oni, para lekkoduchów, młody gniewny z lat 60. i niepoukładana jeszcze dziewczyna. Skryci za fasadą swojej pozy, gotowi przyjąć dowolną minę do każdej gry i sytuacji (scena z lustrem), nawet tej niebezpiecznej. Przez to Do utraty tchu, według mnie nie zestarzał się w żadnym fragmencie. Przecież zarówno ta dwójka, jak i pęd miasta, wydarzeń, pomysłów, jest wciąż złapana w dzisiejsze tempo, takt i nutę. Skromny i ponadczasowy film, być może bardziej aktualny formalnie i tematycznie dzisiaj, niż wtedy.
Czas trwania: 90 min
Gatunek: dramat, Francuska Nowa Fala
Reżyseria: Jean-Luc Godard
Scenariusz: François Truffaut, Jean-Luc Godard
Obsada: Jean Seberg, Jean-Paul Belmondo
Zdjęcia: Raoul Coutard
Muzyka: Martial Solal