Alternatywny rok 1999. Z jednej strony to miejsce parszywe, w którym ludzkość wydaje się być dogłębnie zezwierzęcona. Takie, w którym najlepiej czułby się Wojownik szos lub czuje jego duchowa spadkobierczyni (gdy trzeba radzić sobie z problemami) – Grace Argento (Christina Ochoa). Z drugiej strony to świat, który policja próbuje jakoś utrzymać w ryzach. Policja wyjątkowo brutalna, gdzie sukcesy mierzy się zebranymi w słoju powybijanymi zębami, a na akcję wjeżdża bez hamowania. Wśród przedstawicieli prawa ostał się wyjątkowo „prawy” Arthur (Alan Ritchson). Nowa sprawa doprowadza go do jaskini lwa, centrum zwyroli, wielkiego cyrku osobliwości, gdzie za chwilę rozpoczyna się tytułowy Blood Drive. Dobrani w pary kierowcy muszą przemierzyć ustalony dystans, a jako że paliwo osiągnęło w tym świecie niebotyczne ceny, skonstruowano specjalne silniki potrafiące zmielić jegomościa i odsączyć pożądaną przez wszystkich esencję – krwistą, dającą kopa twojej furze… wahe.
Los połączył Arthura i Argento i stworzył z nich niebanalną parę, która podąży za głównym trofeum (na świeczniku jest 10 milionów dolarów, czyli dostatecznie dużo, by ustawić się do końca życia). Zmuszony do wyścigu gliniarz, klawa laska z odsłoniętym brzuchem i krótkich szortach, która gliniarza do szczęścia nie potrzebuje, to nasi bohaterowie. Buddy movie, kino drogi, a przede wszystkim „ożeż cholera, co tu się przed chwilą stało” w rytmie nadanym przez Death Race z 1975 roku (który był przecież wyprodukowany przez Rogera Cormana – mistrza tanich uniesień).
Tak popieprzonej rzeczy telewizja dawno nie widziała. Tym bardziej ta opłacana abonamentem. Blood drive to hołd, a nawet egzaltacja grindhousowych dokonań. To gorący, ociekający seksem, krwią i paliwem pocałunek złożony na ustach widza, który swoje w kinie już widział i potrafi odbierać co bardziej popieprzone rzeczy z przymrużeniem oka. Blood drive to szmatławe ścierwo, chora wyobraźnia (nie tylko w donośnych przystankach, ale w całej fabule) i ostatecznie gruba krecha w pierwszym odcinku oddzielająca tych, którzy zostaną na kolejne odcinki od tych, którzy pospiesznie wysiądą. Być może nawet w połowie drogi.
Zwiastuny nie kłamały. Jest gore, krwi tyle, co po całodziennej akcji poboru, tylko cycków brak i pod tym względem można być co nieco zażenowanym. A szkoda, bo chociaż seksu w wydaniu miękkim i nawoływań do obrazoburczej ekscytacji skąpo odzianymi jest tu co niemiara, to przydałoby się trochę odważnej golizny. Taki soczysty posiłek bez deseru?
Czuję jednak, że Blood drive jeszcze się rozkręci (jeszcze?!). To ma być przecież ukłon dla grindhousowego uniwersum, którego nigdy przecież nie było w kwestii formalnej. Producenci zamierzają takie zapewne stworzyć. Jednak nie podyktowane przez konkretne postaci, wydarzenia, a raczej przez kolejne akty, przystanki kreślące kolejne psychotyczne wynaturzenia wśród nawiązań do taniej eksploatacji. Przecież jeszcze nie było (a jest obiecane!) kanibali, nimfomanek, mutantów, tortur :).
PS Angaż pana Tomasza Knapika przez Showmax do roli lektora to strzał w dziesiątkę. Serial zyskał wiele, żeby nie napisać wszystko. Nie ukrywam przecież, że całość jest wyjątkowo głupkowata i zapewne zdarzyłoby mi się opuścić odcinek lub dwa i nic by się nie stało. Z takim lektorem, nie przepuszczę żadnego.
Jebany glina to porządna rzecz.. Jest szybko, ślisko, czerwono i głośno. Oglądamy dalej.
https://www.youtube.com/watch?v=Mz05HKV7cGI&t=20s
Za seans ślę podziękowania dla Showmax. Serial możecie zobaczyć w ofercie platformy
Czas trwania: 45 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: David Straiton
Scenariusz: James Roland
Obsada: Alan Ritchson, Christina Ochoa, Thomas Dominique, Colin Cunningham
Zdjęcia: Yaron Levy
Muzyka: Michael Gatt