Historia dorastania czarnego dzieciaka, który bez odpowiednich wzorców wybiera życie w gangu, gościła na kinowych ekranach nie raz. Wydaje się również, że nurt blaxploitation powinien gatunkowy coming-of-age przyjąć z pokorą i schemat zagubionego chłopaka w pełni wykorzystać (w dobrym tego słowa znaczeniu). Rzeczywiście podchodziłem do seansu bardzo na „tak” wierząc, że taką historię ciężko zepsuć (zbyt wiele dobrych filmów widziałem z tą opowieścią, by wietrzyć kłopoty).
Zaczyna się klasycznie, bo od braku perspektyw. Youngblood (Bryan O’Dell) gra w kosza, chodzi do liceum, na dyskoteki, wpada w tarapaty. Robi podjazd do dziewczyny, która jest siostrą gościa z gangu. Co ważne z gangu, który działa na innej dzielnicy (rewir głównego bohatera należy do Kingsmenów). To jest ten typ bandy, która w zasadzie dopiero formuje się w coś poważniejszego. Interesów tam nie ma za grosz, ale bójek na noże co nie miara. Walka o ulicę i dobre imię, to się liczy w starciach. Łatwy dostęp do broni wzmaga niestety napięcia. A biedny Youngblood wciąż jest dociskany w domu przez matkę, która za wzór stawia starszego brata. Jemu (starszemu) to się dopiero udało! Bankier – nie bankier, jako menadżer biura pożyczkowego żyje sobie jak pączek w maśle. To tylko pozory, bo gorzkie zaplecze tej historii mówi o tym, że jakkolwiek podejrzanie nie wyglądasz (brat pod krawatem) to z tej ulicy ostatecznie i tak trafisz do narkobiznesu. Chłopak wstępuje do gangu, a zrządzenie losu sprawi, że ostatecznie drogi braci (skądinąd przestępcze) przetną się na krwawym szlaku.
Brzmi świetnie. Zawiódł jednak głównodowodzący na planie, czyli reżyser. Noel Nosseck miał nośną story, fajnych bohaterów, utalentowanego operatora (Robbie Greenberg, który po roku 2000 zgarnął kilka nagród Emmy pod rząd za zdjęcia do mini seriali), dobrą muzykę, czyli amerykańską grupę funkową War, a jednak… Sam niski budżet i kręcenie na żywca na ulicach Los Angeles tylko pomogło realistycznemu oddaniu całej historii. Niestety nieumiejętne skomasowanie treści do tempa zaowocowało nudnym miejscami filmidłem, z którego potencjał ulatnia się przy każdej scenie. A tego (potencjału) rzeczywiście jest tu sporo. Ciekawa jest przecież cała komitywa Kingsmenów, z postacią Rommela na czele (w tej roli dość charyzmatyczny Lawrence Hilton-Jacobs, którego ostatnio gościłem tutaj przy okazji recenzji 31 Roba Zombiego), który powróciwszy z wojny w Wietnamie, sfrustrowany, wkurzony, widocznie nie potrafi sobie ułożyć życia w domu i lata po osiedlu z rewolwerem dowodząc domorosłymi gangusami (chociaż pracuje na taksówce i ma żonę). Co ciekawe, samo nadanie bohaterowi imienia (ksywki?) Rommel (po niemieckim najmłodszym feldmarszałku – dowodzącym Afrika Corps) jest co najmniej niezłą zgrywą. Mógł też wypalić koncept na rozwiązanie fabuły i finał, trochę zwodniczy, nawet oryginalny i wywrotowy (o dziwo, jest tu kilka ciekawych momentów, włącznie ze strzelaniną). Niemniej całość jest taka ślamazarna i taka nie w tempo, jak tylko może być.
Szkoda.