Wszyscy mieszkańcy Ziemi wyczekują przelotu komety. Ma to być wyjątkowo epickie doznanie, więc ludzie ustawiają sobie zadania tak, by wyjść wcześniej z pracy i nie przegapić tego wydarzenia. Ba! Zapowiada się naprawdę hucznie. Sprzedawane są dedykowane gadżety, organizowane grille na ulicach. Prawdziwie amerykańska feta! Kometa przelatuje, a jej śmiercionośne oddziaływanie zabija niemal całą ziemską populację. Ot tak. Nieliczni, którzy przeżyli, zamienią się w zombie. Są jeszcze ci, których oddziaływanie komety nie tknęło i to właśnie o nich opowiadają wydarzenia w filmie Noc komety.
Niespętany nostalgicznym łańcuchem postanowiłem w końcu obejrzeć drugi pełnometrażowy film Thoma Eberhardta. Zdawałem sobie jednocześnie sprawę, jaka rzesza (i to tych szacownych!) widzów darzy sympatią tytuł. No cóż.
Trzeba być oczywiście ślepym, by nie zauważyć gołym okiem jak wyraźne znamiona kultu rzecz posiada. Czy to wystarczy do satysfakcjonującego seansu? I tak, i nie. Jeżeli nastawisz się na wyłapywanie melancholijnych nut, sentymentalnych drgań i z reguły nasycasz się jak gąbka wodą każdym kadrem z wszędobylskimi trwałymi ondulacjami na głowach bohaterek, to Noc komety odbierzesz przede wszystkim jak klawą rozrywkę. Jednak, gdy skierujesz na Kometę chłodne spojrzenie (a można w ogóle w ten sposób patrzeć na komediowy horror sci-fi z lat 80.?), to z przykrością dojrzysz te puste tony i nudne przebiegi. Tu tak naprawdę dzieje się nie za wiele, a raptem kilka spotkań z zombie jest tylko tłem dla…
No właśnie. Noc komety trzeba rozpatrywać na poziomie komedii o nastolatkach, takiej cool i z werwą. Uroku tu bowiem co niemiara, a wszystkie nagrody zgarnia Catherine Mary Stewart, czyli filmowa Regina 'Reggie’ Belmont. Wystawiona na pozycję pierwszoplanowej heroiny doskonale radzi sobie w chwilach podwyższonego ryzyka. Świetnie strzela z MAC-10, w trudnych chwilach doradzi młodszej siostrze i nawet na motorze sobie poradzi. Reszta planu blednie przy ślicznej Reggie i muszę przyznać, że gdyby nie tak wyrazista bohaterka, rzeczony kult spłynąłby po pierwszym spłukaniu. Elementów, które idą na plus jest jeszcze kilka. Najciekawszy natomiast jest moment, gdy bohaterowie przemierzają ulice swojego miasta. Obraz zanurzonych w postapokalipsie (chociaż w wydaniu lajtowym) opustoszałych lokacji z nałożonym agresywnym czerwonym filtrem to element charakterystyczny i najbardziej rozpoznawalny podczas seansu.
To niezły film i pozycja obowiązkowa dla odwiedzających wypożyczalnie VHS – nawet, jeżeli wyniesiesz z tego raptem kilka fajnych, znamiennych dla produkcji kadrów i odsłuchasz po raz kolejny Girls Just Wanna Have Fun Cyndi Lauper. Ostatecznie wlepiając cały czas ślepia w główną bohaterkę zapomnisz o reszcie planu, a pod koniec seansu stwierdzisz, że te niepotrzebne 30 minut w środku można przełknąć.
Reżyseria: Thom Eberhardt
Scenariusz: Thom Eberhardt
Obsada: Catherine Mary Stewart, Robert Beltran, Kelli Maroney
Zdjęcia: Arthur Albert
Muzyka: David Campbell