Radosław Wierzbicki, kulturoznawca i filmoznawca. Prowadzi 'blog filmowy ze szczególną wrażliwością wizualną’. Autor nie ogranicza się ze swoją pasją do żadnego gatunku, więc każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Jego Film Roll znajdziecie w tym miejscu. I nie zapomnijcie dołączyć do obserwatorów fanpejdża strony..
Radosław Wierzbicki i jego Niedocenione ’97
The Relic / Relikt (1997), reż. Peter Hyams
Monster movie w najczystszej postaci. Spokojnym Muzeum Historii Naturalnej w Chicago, wstrząsa brutalne zabójstwo jednego z pracowników oraz splądrowanie biura zaginionego podczas ekspedycji badacza Johna Whitneya. Do śledztwa zostaje przydzielony cyniczny detektyw Vincent D’Agosta, któremu pomaga błyskotliwa i uszczypliwa doktor Margo Green. Zbliża się otwarcie wielkiej wystawy mającej na celu upłynnić przepływ pieniędzy przez muzeum, a dociekliwa para trafia na trop wskazujący na to, że w mrocznych piwnicach muzeum istnieje coś czego samo brzmienie kroków powoduje dreszcze.
Reżyser Peter Hyams mając blisko serca Obcego i Szczęki sięgnął po zaskakująco dobrą powieść Douglasa Prestona i Lincolna Childa, o tym samym co jego film tytule. Jest więc Relikt obrazem zbliżającego się supernaturalnego terroru, ignorowanego przez prominentnych obywateli i władze, ale pozostaje podobnie jak film Ridleya Scotta skąpany w opresyjnym mroku. Być może dlatego, po dziś dzień ten film wywołuje we mnie głęboki niepokój i preferuję nie oglądać go plecami do drzwi. Zarazem jest coś pociągającego w doświadczaniu tak mrocznych obrazów. Wszystkie zmysły są wytężone a wzrok zdaje się widzieć więcej niż normalnie, zwłaszcza gdy Hyams nie pozwala by zagrożenie objawiało się nam w zbyt oczywisty sposób. Zapadają również w pamięć żywe, intrygujące postaci grane przez naprawdę solidną obsadę. Zapomniany dziś Tom Sizemore, genialnie wygrywa nuty cynizmu jednocześnie nie dając im zdominować conradowskiej postawy detektywa. Jego D’Agosta wykracza poza karty powieści i po dwudziestu latach pozostaje na wskroś współczesny. Podobne wrażenie zostawia po sobie chyba tylko tylko Harrison Ford w Łowcy Androidów. Jeszcze ciekawiej jest z przeuroczą doktor Margo Green w wykonaniu Penelope Ann Miller. Dziś bystre i inteligentne protagonistki, to szczęśliwie obowiązek w każdej szanującej się produkcji, ale w mizoginistycznych latach dziewięćdziesiątych był to ewenement. Prawdopodobnie to oraz fakt, że relacja doktor Green i detektywa D’Agosty osiąga plateau na zupełnie innej płaszczyźnie niż nakazywałaby to logika najtisowego blockbustera, przesądziło o krótkotrwałym sukcesie filmu Hyamsa.
Niegdysiejsze wady Reliktu stały się zaletami, a na pewne niedociągnięcia fabuły można przymknąć oko. Dziś powstaje wiele podobnych horrorów, lecz nie wywierają tak mocnego wrażenia. Być może to kwestia budżetów, być może już wyświechtanych schematów fabularnych a być może tego, że Relikt to solidna, niemal klasyczna w środkach robota. Chyba najmroczniejsze w całej historii kina zdjęcia. Inteligentne i pełne życia postaci. Fenomenalne efekty legendarnego Stana Winstona. Relikt to mój prywatny klasyk, świadczy o tym wiele źle przespanych nocy.
Musiało przechodzić już na etapie produkcji. W tym samym czasie w studiach Pinewood, Stanley Kubrick metodycznie kręcił swoje finalne opus Oczy szeroko zamknięte i pewnego wieczora po skończonych ujęciach zakradł się by podpatrzeć co szykuje młody kolega po fachu. Z przerażających ogromem wnętrz Horyzontu Zdarzeń wyszedł z uczuciem ogromnego podziwu, a jak wiadomo Stanley Kubrick był człowiekiem trudnym do zaskoczenia. Ukryty wymiar to jeden z ostatnich filmów zrobionych z tak dużym naciskiem na efekty praktyczne. CGI już wtedy raczkowało, lecz nie było dostatecznie rozwinięte by zająć miejsce scenerii zbitej rękami scenografów. Kosmiczny statek-widmo jest w tym filmie niemal osobnym żywym bytem, a sposób w jaki jego budowa łączy w sobie architekturę sakralną i technologiczny high-end wystarcza sam w sobie jako powód by go obejrzeć. Kolejnym jest załoga. To kolejny proponowany przeze mnie film, czerpiący w jakiś sposób z Obcego Ridleya Scotta, ale czy da się dziś inaczej? Załoga ratowniczego statku Lewis i Clark mieni się więc różnorodnością i zmęczeniem. Mamy budzących sympatię swojaków, utrzymujących kosmiczną krypę na chodzie. Jest i grupa skoncentrowanych na swoich dziedzinach ekspertów. Jest i trzymający pozornie nieskładną ekipę kapitan. I jest obowiązkowy obcy – doktor Weir, jak się szybko okazuje mający znacznie więcej wspólnego z Horyzontem Zdarzeń niż ratownicza załoga by tego chciała.
Ukryty wymiar jest filmem wyjątkowo mrocznym a zarazem mającym w sobie pewnego ducha eksploracji charakterystycznego dla czasów, w których powstał. W latach 90. wciąż jeszcze patrzyliśmy z nadzieją w gwiazdy, w przestrzeń latały wahadłowce NASA i takie scenariusze nawet jeżeli straszyły, były nieco naiwne czy naukowo swobodne to rozpalały wyobraźnię. Dziś kosmos zdaje się być dobrym pretekstem jedynie do straszenia i dzielenia. Warto obejrzeć również po to by zobaczyć skąd Nolan buchnął scenę wyjaśniania czarnej dziury w Interstellar.
Jackie Brown (1997), reż. Quentin Tarantino
Czyli ten Tarantino o którym nikt nie pamięta. Tytułowa Jackie Brown jest stewardesą w podrzędnej meksykańskiej linii lotniczej, i by dorobić szmugluje od czasu do czasu brudne pieniądze dla Ordella Robbie, również podrzędnego handlarza bronią. Podczas jednej z takich akcji, zostaje zatrzymana przez nadgorliwego agenta ATF. W jej torbie wyjątkowo jest nie tylko pół bańki, ale i spora dawka kokainy. Początkowo Jackie nie idzie na współpracę, ale w jej głowie zaczyna się rysować plan, jak ograć zarówno agentów ATF jak i rozkochanego w kałachach Ordella.
Zasadniczo Jackie Brown to utrzymany w duchu blaxploitation wehikuł karierowy dla przygasłej wtedy Pam Grier. Jak większość produkcji krewkiego Amerykanina jest hołdem dla B-klasowych produkcji, których naoglądał się pracując w wypożyczalni wideo. Tym razem Quentin miał na myśli kino czarnej eksploatacji lat 70., na którym wybiła się właśnie Pam Grier. Dlatego wszystko jest w tym filmie nieefektowne, zaniedbane i dziadowskie. Bohaterowie są zmęczeni, przerysowani albo zdesperowani, a dodatkowo zamieszkują świat mocno odbiegający od ogólnego wyobrażenia czym jest Ameryka. Blaxploitation oprócz bycia remedium na wypolerowane białe produkcje, znakomicie działało również jako swoisty dokument Stanów, w których tylko mieszkańcy białych przedmieść mieli szansę być wolni i dążyć do osobistego szczęścia. Tarantino doskonale odtworzył atmosferę tamtych filmów, pomimo kilkudziesięciokrotnie większego budżetu i (parafrazując współczesne oskarżenia) wybielonej obsady. Przede wszystkim jednak to pierwszy film Tarantino, w którym główną rolę gra kobieta. Jak już zauważyłem przy okazji Reliktu, w latach 90. miejsce kobiet w kinie było raczej u boku promieniejących sprawczością mężczyzn. Wyjątkowo inteligentna, seksowna Afroamerykanka rozgrywająca bohaterów jak pionki na szachownicy to odważny krok. Pam Grier nie dość, że powróciła na hollywoodzki świecznik to jeszcze utorowała drogę Czarnej Mambie (sic!) w późniejszym Kill Billu. Obok niej mamy śmietankę Hollywood, ale w przewrotnych rolach. Robert De Niro dwa lata po Gorączce gra skapciałego cyngla. Samuel L. Jackson skapciałego szmuglera-erotomana. Bridget Fonda wiecznie upaloną surferkę, z bardziej niż jej się wydaje przejrzystymi intencjami. Michael Keaton napalonego na akcję agenta ATF. Jedynie Robert Forster odmienia się na tym tle w stonowanej roli poręczyciela Maxa.
Nie była Jackie Brown finansową klapą. W ciągu całego kinowego żywota film zarobił trzykrotność budżetu, co nawet na dzisiejsze warunki należy uznać za sukces. A jednak perypetie tej czarującej stewardesy przepadły w zapomnienie. Chyba najwyraźniejszym powodem jest późniejsza dylogia Kill Bill, której skala i bogactwo odniesień przyćmiła wszystko co Tarantino wcześniej zrobił.
Jest 1997 rok, w Stanach trwa błogi czas nadwyżki budżetowej. Związek Radziecki już dawno się godnie rozpadł i świat wydaje się nie mieć większych zmartwień. Lecz nagle z niedostatecznie dźwiękoszczelnych sal Białego Domu, zdają się dochodzić echa skandalu. Najlepsze, że wciąż piszę zarówno o fabule niesłusznie zapomnianego filmu Barry’ego Levinsona i prawdziwej aferze rozporkowej Clinton-Lewinsky. Zbyt wiele nie zaryzykuję stawiając tezę, że tych kilka gorących spotkań na szczycie pomiędzy ówczesnym prezydentem USA a jego stażystką, było szczytem zmartwień najtisowego świata. Nietrudno odnaleźć i odtworzyć faktyczny przebieg wydarzeń w rzeczywistej aferze. W filmie natomiast śledzimy genialnego spin-doktora Conrada Breane’a, który zostaje w nocy wezwany do biura prasowego Białego Domu by pomóc urzędującemu prezydentowi w godnym wyjściu z rozkręcającej się afery. Timing jest o tyle zły, że zbliżają się wybory na drugą kadencję a to co zmalował najważniejszy człowiek na świecie, powoduje zdumienie nawet u samego Breana. Co nie znaczy, że ten nie da rady. Desperackie czasy wymagają desperackich środków. Błyskawicznie więc pojawiają się nieistniejące bombowce B-3, prezydent zapada na chorobę podczas wizyty w Chinach, a w dodatku Amerykańskie wojsko okazuje się być potrzebne w Albanii.
Produkcja Faktów i aktów rozwijała się równolegle z faktyczną „produkcją” afery Zippergate. Wyobraźcie sobie co musieli czuć Barry Levinson wraz z dwójką głównych aktorów Robertem De Niro i Dustinem Hoffmanem, gdy podczas dnia zdjęciowego w jednym z waszyngtońskich hoteli przypadkowo spotkali samego Billa Clintona, przebywającego akurat na dyplomatycznym spotkaniu. Podobno gdy ten spytał się reżysera o czym jest film, Levinson zamilkł i spojrzał się na De Niro, ten z kolei na Hoffmana, który nie mając już komu podać dalej zaczął stepować. W ’97 życie i fikcja splatały się w wyjątkowy sposób, w tej produkcji znajdując chyba kulminację. Nie dość, że scenariusz był delikatnie rzecz ujmując bardzo derywatywny to jeszcze Dustin Hoffman, grający producenta filmowego Stanleya Motssa mocno wzorował się na swoim ojcu i również producencie Robercie Evansie. Z ust jego postaci pada zresztą wiele genialnych kwestii, jak choćby prześmieszne „To jest nic!” rzucane w chwilach, gdy cała misternie prowadzona intryga zdaje się rozsypywać w drobny mak.
Produkcja Levinsona pozostaje również rażąco aktualna dzisiaj. Choć hojnie operuje groteską i czarnym humorem, to w swoim przerysowaniu chyba skuteczniej niż w momencie premiery odnosi się do tego co musimy dziś znosić. W filmie będąca komicznym założeniem rzeczywistość medialnej bańki, stała się naszą rzeczywistością z wszelkimi tego konsekwencjami. Pozostaje zabawne motto filmu: „Dlaczego pies macha ogonem? Bo pies jest mądrzejszy od ogona. Gdyby ogon był mądrzejszy, to machałby psem.”