Piotr Szymański lub po prostu Est na Ruchomych Obrazkach (blog prowadzony od 2010 roku) pochyla się nad kinem złym, gorszym i najgorszym. Ale nie tylko! Chociaż wyciąga „filmy za dychę” (jeden z cykli na stronie), to do kina też potrafi pójść i o tym napisać. Nie ogranicza się tylko i jedynie do filmów. Swoimi kolejnymi pasjami, czyli komiksami i ciężką muzą zaraża czytelników odpowiednio na Dark-Factory Comics i Dark-Factory. Ruchome Obrazki mają oczywiście swój fanpejdż, więc obserwujcie, by być na bieżąco!
Piotr Szymański i jego Niedocenione ’87
A Return to Salem’s Lot / Powrót do miasteczka Salem (1987), reż. Larry Cohen
W 1975 roku na rynek amerykański trafiła powieść Salem’s Lot autorstwa Stephena Kinga. Zaledwie cztery lata później na ekrany telewizorów zawitał film oparty na motywach wspomnianej książki wyreżyserowany przez Tobe’a Hoopera. Obraz był po prostu dobry i klimatyczny. Najbardziej pamiętnym elementem tego film była świetna charakteryzacja głównego wampira, który wyglądał niczym idealny przykład przedstawiciela nosferatu. 8 lat po premierze Salem’s Lot powstała całkowicie odrębna od oryginału kontynuacja, za którą odpowiadał duet Larry Cohen i James Dixon (obydwaj panowie stworzyli serie It’s Alive oraz Maniac Cop). Głównym bohaterem A Return To Salem’s Lot jest antropolog Joe Weber, który wraz ze swoim krnąbrnym synem Jeremym sprowadza się do Jerusalem’s Lot (nazwa miejscowości jest skracana do Salem’s Lot). Na miejscu okazuje się, że domek, który Joe otrzymał w spadku po ciotce jest w opłakanym stanie, a lokalni mieszkańcy to zbiór kompletnych świrów i dziwadeł. Jakoś zupełnie przy okazji wychodzi na jaw, że Salem’s Lot to miasto wampirów oraz poddanych im „trutni”. Joe jako zdolny antropolog jest proszony przez krwiopijczą społeczność o spisanie ich zwyczajów, ot dla potomności. Oczywiście wszystko toczy się inaczej niż powinno, a z początku przemili kuzyni Draculi szybko zaczynają pokazywać ząbki. A Return To Salem’s Lot to wręcz idealny przykład filmu, na który był naprawdę niezły pomysł, ale nie bardzo były pieniądze na jego realizację. Widać to nie tylko w grze aktorskiej, która jest bardzo nierówna (przeważnie sztywna), ale też po poziomie charakteryzacji. Mimo tego luźną kontynuację Salem’s Lot ogląda się naprawdę przyjemnie, tym bardziej, że nie brakuje tutaj naprawdę dobrych pomysłów, z których część została wykorzystana w koszmarnie zły sposób (co też ma swój urok). Jeżeli jesteście fanami Sharknado lub American Pie to pewnie ciekawi Was jak debiutowała gwiazda tych produkcji – Tara Reid, którą w A Return To Salem’s Lot możecie oglądać w roli 12-letniej wampirzycy.
Dead Of Winter / Śmiertelnie mroźna zima (1987), reż. Arthur Penn
Arthur Penn to doświadczony reżyser, chociaż na jego koncie nie znajdziecie dziesiątek, czy setek filmów. Śmiertelnie Mroźna Zima jest zaledwie remakiem produkcji noir z 1945 roku zatytułowanej My Name Is Julia Ross, która z kolei była adaptacją powieści The Woman In Red Anthony’ego Gilberta. Penn uwspółcześnił tę historię i nadał jej kształt thrillera psychologicznego z elementami horroru. Katie McGovern to młoda aktorka próbująca wiązać koniec z końcem. Zachęcona ogłoszeniem wybiera się na przesłuchanie, dzięki któremu może odmienić swój podły los. Już niemal na wejściu prowadzący rozmowę Murray zdaje się być zachwycony dziewczyną. Po krótkiej konwersacji proponuje Katie, żeby ta niemal natychmiast wyjechała z nim do domu doktora Lewisa, gdzie będą czekać na pozostałą część ekipy filmowej. Domek doktora znajduje się na odludziu, na zewnątrz szaleje mroźna zima, jednak pan Murray, jak i doktor Lewis wydają się sympatyczni. Wszystko sprawia wrażenie świetnie ułożonego, doskonale przygotowanego. Katie jest zachwycona możliwością pracy w filmie i przymyka oko na pewne podejrzane szczegóły. Wkrótce dziewczyna staje się ofiarą intrygi, do której nie była przygotowana. Dead Of Winter to produkcja, która działa podobnie jak chociażby U Turn, Clay Pigeons, The Girl Next Door, czy Return To Paradise. Ten film powoduje jakieś irracjonalne zdenerwowanie. Każdy kolejny ruch Katie wzmaga ciągle rosnące napięcie. Uczucie bezradności jest wszechobecne i nie da się od niego uciec. Arthur Penn świetnie dawkuje akcję i delikatnie nakreśla intrygę, która powoli zamienia się w istny koszmar. Swoją niezwykle istotną cegiełkę dokładają aktorzy pierwszoplanowi, którzy wypadają fenomenalnie. Z tej skromnej, bo zaledwie trzyosobowej grupy przed szereg wysuwa się wręcz hipnotyczny Roddy McDowall. Dead Of Winter to jedna z tych produkcji, która na długo zostaje w głowie.
The Barbarians / Barbarzyńcy (1987), reż. Ruggero Deodato
Lata 80. miały różne gwiazdy filmowe. Jedne błyszczały jaśniej, inne miały z tym problem, chociaż próbowały ile wlezie. Jednak zawsze na nieboskłonie pojawiały się niecodzienne przypadki, jednym z takich rodzynków byli bliźniacy Peter i David Paul. Panowie, którzy ewidentnie więcej czasu spędzili na siłowni niż w szkole aktorskiej (obawiam się, że nigdy nie przekroczyli jej progu). The Barbarians był pierwszym filmem, w którym zagrali główne role i to właśnie na nich opierał się cały ciężar produkcji. Obraz wyreżyserowany przez Ruggero Deodato (znanego głównie za sprawą Cannibal Holocaust) przypomina porno parodię Conana Barbarzyńcy, z której podczas montażu przypadkowo wycięto wszystkie sceny seksu. Sama historia jest bardzo sztampowa i niczym nie różni się od dziesiątek, albo nawet setek filmów fantasy z lat 80.. Mamy złego wojownika odzianego w czerń pragnącego władzy, którzy porywa czarodziejkę-księżniczkę. Mamy magiczny klejnot mający niesamowitą moc. Są też dzielni, chociaż niezbyt rozgarnięci wojowie, którzy wyruszają na ratunek księżniczce. W 1987 roku swoją premierę miał również Masters Of The Universe, w którym to jeszcze młody Dolph Lundgren natarty oliwką prężył swoje muskuły. Ewidentnie Deodato również chciał uzyskać taki efekt w The Barbarians, dzięki czemu nasi dzielni herosi wyglądają jakby na planie brali oliwkowe prysznice. Momentami obcując z tą produkcją miałem wrażenie, że reżyser widział sporo produkcji fantasy, z których bardzo chciał czerpać inspiracje, a w efekcie zdarza mu się ocierać o plagiat. Deodato ślizga się tutaj w niektórych scenach niczym wąż. Jak na tani film przystało nie ma tutaj żadnej choreografii scen walki, te kończą się przeważnie po jednym celnym uderzeniu i przywodzą na myśl platformówki z Pegasusa. W The Barbarians na uwagę zasługuje nie tylko para przygłupich głównych bohaterów, ale też cały szereg barwnych postaci, których kostiumy wskazują na to, że wykorzystane zostały wszystkie „stroje” dostępne w garderobie. Najdziwniejsze jest to, że w tym przedsięwzięciu udział wziął Richard Lynch, który jak zwykle wciela się w postać głównego złego. The Barbarians to książkowy przykład filmu tak złego, że aż dobrego, utrzymanego w realiach heroic fantasy.
Deadly Prey / Żywy cel (1987), reż. David A. Prior
Mówiąc o klasyce filmów tak złych, że aż dobrych jednym tchem powinniście wymienić takie znakomitości jak Samurai Cop, The Room oraz właśnie Deadly Prey. Ten ostatni to prawdziwa perła wśród całego zalewu kretyńskich akcyjniaków z końcówki lat 80. i początku lat 90.. Niezbyt doświadczony reżyser David A. Prior do głównej roli w Deadly Prey zatrudnił Teda Priora, swojego brata. Główny bohater tej produkcji to stały bywalec siłowni i wielbiciel George’a Michaela z czasów Wham!. Przynajmniej tyle można wywnioskować po jego wyglądzie, bo pierwsze sceny z jego udziałem niewiele tłumaczą. Michael Danton zostaje porwany przez jakichś podejrzanych zbirów (jeżdżących z jakiegoś powodu furgonem Drużyny A) i wywieziony gdzieś do lasu. Tam czeka na niego oddział najemników, który w ramach ćwiczeń urządza sobie na niego polowanie. Jednak myśliwi nie zdają sobie sprawy, że zwierzyna przewyższa ich pod każdym względem. Otóż oprawcy nie wiedzą, że Danton jest super komandosem, weteranem wojny w Wietnamie i prawdziwym mistrzem sztuki przetrwania (kilka użytecznych trików prezentuje na ekranie). Dzięki temu trup ściele się gęsto, kolejni najemnicy padają ubici w kuriozalny sposób. Na domiar złego przywódca tej bandy obmierzłych huncwotów decyduje się zastraszyć Dantona i wykorzystać w tym celu jego rodzinę. Deadly Prey to czysty diament, z którego można się dowiedzieć, że logika nie istnieje, najemnicy to pacyfiści nie potrafiący walczyć, nie ma czegoś takiego jak związek przyczynowo-skutkowy, a żeby być twardzielem w latach 80. musiałeś mieć plerezę. Jednak najważniejszą lekcją płynącą z tej produkcji jest taka, że nie musisz umieć robić filmów, żeby je kręcić. Z tej niezwykle cennej porady na pewno skorzystał Tommy Wiseau decydując się na nakręcenie The Room.