Wojskowy weteran John Bradley (Lou Ferrigno) przylatuje ze spokojnych Stanów Zjednoczonych do wzburzonej niepokojami społecznymi Anglii. Stary świat trawiony przemocą, potyczkami gangów, spływa krwią niewinnych. Zaraz, zaraz. Zdaję sobie sprawę, że na świecie są takie miejsca, w których nie trzeba składać petycji o gongi, a dostaje się je jak reklamowe ulotki. I są też na pewno miejsca, w których przyjmujesz kulkę w głowę, gdy tylko ją wychylisz. No, ale co tu się odbywa na ulicach, jest już lekką przesadą.
Angielskie osiedle, które pokazują twórcy to Dziki Zachód, gdzie strzela się ot tak do snujących się mieszkańców i nikt o nic nie pyta. Samo zawiązanie akcji jest co najmniej głupie. Musimy uwierzyć, że gangsterzy w garniturach, niezwykle brutalni, ale przecież trudniący się działaniami zarobkowymi, zachowują się jak plemię Hutu i Tutsi w okresie godowym. Nie trzeba być omnibusem, by zrozumieć, iż strzelanie na lewo i prawo interesów by im nie polepszyło. A chodzi jak zwykle o dragi, wymuszenia, haracze. Bradley przylatuje do córki, która mieszka (już ze swoją córką) na jednym z osiedli – świrowni. Główny bohater staje się świadkiem jednej z normalnych, codziennych strzelanek, więc zginąć też musi. Ucieka, ukrywa się i zapomina o sprawie. ONI nie zapomnieli. Znajdują mieszkanie córki, oczywiście pod nieobecność Bradley’a i robią mayhem jakiego kino nie widzi często. To makabryczny wjazd na chatę, w którym ofiary fruwają, są gwałcone, siekane i maltretowane na zmianę. Końcowy make-up wyszedł tak, że co wrażliwsi przymkną oczy. Samo w sobie jest to idiotyczne, bo chociaż bardzo wymowne, to co najmniej niezrozumiałe jako działanie grupy przestępczej. Ale to założenie kina-zemsty, gdyż późniejsze wybory muszą być dobrze uwarunkowane. A wierzcie mi, że po takiej siekance drogi innej niż zemsta być nie może. John Bradley porusza się jakby wielka ciężarówka chciała zaparkować w małej zatoczce, ale muszę przyznać, że jego muskulatura wciąż robi wrażenie. Film jest bardzo brutalny, krew wygląda naturalnie, sceny walki są porządne, chociaż z wiadomych względów to kilka wymian z każdym przeciwnikiem. W ruch idą noże, broń palna, krzesła, stoły itd. Nieliczne efekty (koszmarny wybuch granatu) to podstawowe funkcje prostych aplikacji. Ale co tam. Całość przelatuje szybko jak pocisk i stanowi spore wytchnienie od produkcji z wypasionymi budżetami.
Ara Paiaya, człowiek orkiestra. Instant Death napisał, wyreżyserował, był operatorem, zmontował, ustawiał choreografię, coś tam zagrał i nawet przy muzyce grzebał. Paiaya kocha brutalne filmy akcji, poświęca im cały swój twórczy czas i energię, chociaż budżetem dysponuje takim jaki duże produkcje przeznaczają na catering. Porusza się w surowej stylistyce przekazując swoim fanom prosty, cyfrowy obraz. Jako niezależny artysta ma w głębokim poważaniu znaki stopu, konwenanse, czy chęć zdobywania szerszego niż swoje sprawdzone audytorium.
Myślę, że zrobi się o nim troszkę głośniej (wśród fanów takiej obskury), bo do swojego Instant Death zaangażował Lou Ferrigno, amerykańskiego Mr. Universe z 1974 roku i kultowego Hulka, który pięć lat biegał w serialu pomalowany zieloną farbą. I co by o Ferrigno nie pisać, to aktor rzeczywiście obraca się jeszcze tu i tam, więc przypuszczam, że Instant Death zobaczy większa publiczność. Czy to coś zmieni? Niech lepiej to chore, wykolejone, srogie kino pozostanie na swoim dotychczasowym miejscu, jeszcze ktoś by je popsuł :(. Dla koneserów. Szóstka z plusem i serduszkiem.