Na obrzeżach Tokio, w terenie niezabudowanym dochodzi do napadu na pociąg. Łupem pada uzbrojenie armii Stanów Zjednoczonych (między innymi). Do sprawy włącza się stacjonujące w stolicy Japonii wojsko. To wciąż krótki czas po wojnie, więc cały sztab jest na miejscu. By rozwiązać sprawę, w struktury syndykatu próbuje przeniknąć amerykański oficer śledczy Eddie Kenner (Robert Stack).
Wyjątkowy to film Samuela, gdyż w całości był kręcony w Tokio. Od pierwszych kadrów uderza nas egzotyka miejsca. Nieczęsto możemy w kinie noir obserwować poczynania bohaterów (kryminalistów, femme fatale, poturbowanego przez życie gliniarza) na tle azjatyckiej stylistyki. Tutaj (w House of Bamboo) odeszło zamartwianie się o autentyzm miejsca, odpowiednią charakteryzację trzeciego planu, czy spójność kostiumów i dekoracji. Można śmiało napisać, że reżyser w pełni wykorzystał daną mu okazję, zwłaszcza w sferze wizualnej. Jest to również najlepiej dopracowany technicznie film w dorobku Fullera i, co zabrzmi niewygodnie w perspektywie omawiania sylwetki twórcy, House of Bamboo wydaje się być również rzeczą wybitnie głównonurtową (a mniemam, że chęci autor miał zgoła inne).
Całość jest fantastycznie sfotografowana (robota Josepha MacDonalda nominowanego do trzech Oscarów za zdjęcia, w tym za wybitne Młode Lwy) i chociażby ze względu na to wypada się nad tytułem pochylić. To także nie lada gratka poznać Tokio z perspektywy typowych dla kina noir miejscówek (doki, ciemne zaułki, podejrzane uliczki). House of Bamboo jest poza tym świetnie zmontowany i wyśmienicie zagrany (na prowadzenie z wiadomych przyczyn wysuwa się Robert Stack, który wykreował postać nieco zblazowanego śledczego).
A jednak, pomimo tylu plusów, nie czuć tu serca, Fullerowskiej niezależności, bezkompromisowego podejścia do aktualnych (wtedy) tematów. Zderzenie kultur wypada dobrze, ale inaczej przecież nie mogło być. Całkowicie naturalnie wychodzą zatem problemy językowe Eddiego i natarczywe dopytywanie się w języku angielskim Japończyków o kolejny trop.