Larry Cohen postanowił nie czekać za długo z kontynuacją swojego hitu Black Caesar. Niczym Patryk Vega skręcił na kolanie scenariusz, zamknął ekipę na planie i już w grudniu tego samego roku (w lutym ’73 miała miejsce premiera pierwszej części) zaprosił rozochoconych fanów na premierę Hell up in Harlem. Tym samym odciął tępym nożem kupony od sukcesu pierwszej części i wydał niesmaczny i rozmemłany blaxploitation. Kuriozalnie jest od początku. Pierwsze 10 minut to finał jedynki z nieco przerobionym zamknięciem, tylko po to, by gładko przejść do kontynuacji. Tu nie ma „5 lat później”, tylko kontynuowana jest opowieść z Black Caesar.
Tommy Gibbs (Fred Williamson) ponownie z trudem i mozołem wspina się po szczeblach w przestępczym półświatku. Pojawiają się starzy znajomi – obok Gibbsa do głosu dochodzi Gibbs senior (po malutkim epizodzie w jedynce, tutaj Julius Harris dostał mocno wyeksponowaną rolę). Reszta jest niezwykle chaotyczna i wtórna. Przejmowanie władzy i jej utrata wygląda jak partia tenisa. Do głosu dochodzą epizody z byłą ukochaną, sceny z dzieckiem Tommy’ego, próba rozkręcenia biznesu w Los Angeles. Jest tego tyle, że w zasadzie nic sensownie nie łączy się w spójną historię i, co gorsza, absolutnie nie angażuje. Rzeczywiście nie da się uciec od przeświadczenia, że wiele fragmentów zostało nakręconych ot tak, „by były” (jak cała sekwencja, gdy Tommy wspina się na wielki billboard, oddaje strzał i kolejna scena, gdy schodzi). Natomiast fragment z ekipą Gibbsa w akwalungach oraz późniejszy atak na hacjendę mafii jest tak kiepsko nakręcony i tak kretyńsko wykończony, że w zasadzie zupełnie niepotrzebny. No, ale czymś trzeba wypełnić pustki w scenariuszu.
Historia jest nudna, źle opowiedziana i do bólu pusta. Finał pokazuje powrót do korzeni Gibbsa, czyli „jak chcesz, żeby coś było dobrze zrobione, zrób to sam”. One man army show na zamknięcie trochę rekompensuje stracony czas. Niestety, gdy wszystko zbliża się do jako takiego, zjadliwego zakończenia, dostajemy jeszcze kilka prześmiesznych gongów na twarz. Szkoda, że Cohen nie zrobił nic, by w zacny sposób zakończyć przygody czarnego Cezara. Miał świetny materiał, który wcisnął w mikser i dorzucił wszystko co miał pod ręką nie przejmując się konsekwencjami. Nawet muzyka nie brzmi już tak dobrze. James Brown widocznie miał słuszne podejrzenia co do jakości drugiej części i odpuścił temat z nagrywaniem piosenek do Hell up in Harlem.