Harlem i czarnoskóry dzieciak Tommy Gibbs pucujący buty to obrazek rozpoczynający seans Black Caesara. Tommy wie, że bez determinacji nie podskoczy dalej niż ta skrzyneczka z pastą do nabłyszczania skórzanych butów dla przechodzących białasów. Kryminalny półświatek jest jak gąbka dla takich chłopaków. Wchłania i wypuszcza (tutaj filtrem okazało się więzienie) twardszych, mocniejszych, ostatecznie zaprawionych w bojach mężczyzn. Przecież wiadomym było, że Tommy w końcu zaliczy odsiadkę. Po opuszczeniu zakładu karnego postanawia wspiąć się na szczyt. Ten biznes pozwala przeskoczyć kilka stopni głównie dzięki brutalnemu podejściu do i tak wątłych i niepewnych reguł tej gry.
Larry Cohen pokazał, że wystarczy świetny scenariusz, serce i determinacja, by pomimo pustego portfela pokazać mocną i sugestywną historię o wzlocie i upadku księcia zbrodni. Pokazał również, że całość może być pozbawiona absolutnie tego z czym kojarzymy (w pewnym momencie) gangsterskie filmowe historie (Ojciec chrzestny, Człowiek z blizną i inne). Tu nie ma bowiem rozmachu, momentów, w których przepych, blichtr definiują szczytowe „osiągnięcia” na kryminalnej drodze przestępcy. W iście teatralnym tonie, gdzie dominują raczej rozmowy o tym do czego doszedł antybohater, wierzymy, że Tommy Gibbs był w pewnym momencie swojego życiorysu nie lada szychą. Resztę musimy przyjąć za fakt. Ta historia jest o tyle silna w swoim wyrazie, że do całości dochodzi mocny aspekt z ujściem wokół problemów rasowych. Wszystko bowiem rozbija się nie tylko o wyjście z biedy, nizin społecznych i tego małego mieszkanka w okolicy, która wygląda jak po zrzucie napalmu. To próba wyrwania się z jarzma narzuconego w odniesieniu do koloru skóry jako hamulca na drodze przestępczego rozwoju. Afroamerykanin z Harlemu nie miał szans dołączyć do kierownictwa w przestępczej organizacji, która rządzi na ulicach w Black Caesar. W teorii mógł tylko czyścić buty, podawać noże, być chłopakiem na posyłki, ewentualnie obijać mordy za przyzwoleniem makaroniarzy. Tommy Gibbs przez swoje twarde bezkompromisowe praktyki wyrwał się z getta, przeskoczył dziesiątki szczebli w hierarchii, co zaburzyło porządek na szczycie I cieszył się poszanowaniem godnym samego Al Capone’a. Krótko.
Film obfituje w mocne, drapieżne sceny, gdzie zaraz na otwarciu zostaje naświetlany główny determinant warunkujący przyszłe decyzje chłopaka. Skatowany przez białego gliniarza pucybut staje się zarazem potwierdzeniem maksymy: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Wydaje mi się, że cała niskobudżetowa realizacja z ciekawymi zdjęciami Fentona Hamiltona (dużo fragmentów w tłumie z mocnymi zbliżeniami) tylko dodała realizmu całości. Sądzę też, że większa kasa mogłaby tylko popsuć i zmiękczyć cały brutalny i gorzki wydźwięk tej historii. Natomiast fantastyczny Fred Williamson prowadzony piosenkami Jamesa Browna (dosłownie, bo utwory Browna swoją treścią komentują niejako wydarzenia z życia bohatera) doskonale pokazał charyzmatycznego przywódcę, który spróbował zaskarbić sobie szacunek półświatka stanowczymi metodami działania.
Jako remake Małego Cezara z 1931 roku, Black Caesar odniósł niebywały kinowy sukces. Mając premierę w lutym 1973 roku przyniósł dochód 2 milionów dolarów, a już w grudniu tego samego roku Larry Cohen wypuścił drugą część Hell up in Harlem…