Git Gone zaliczył zmianę reżysera i stery przejął Craig Zobel, którego znacie jako twórcę dobrze przyjętego filmu Z jak Zachariasz. Nowy reżyser wtłoczył nieco świeżej krwi i…
I to był najlepszy odcinek jaki dotychczas ukazał się pod skrzydłami Amerykańskich bogów. Zamknięcie trzeciego, czyli powrót zmarłej żony Cienia, zwiastowało coś ciekawego, niepokojącego. Czwarty to w zasadzie wydarzenia z Laurą Moon (Emily Browning) przed poznaniem Cienia, ale i rozległy rzut na ich związek, aż do finału, czyli powrotu do scen zamykających część trzecią.
Emily Browning to kocur. Że kradnie show, to mało powiedziane. Patologiczna osobowość, toksyczna dusza ma w sobie coś niebywale nęcącego. Coś, z czym chciałby obcować każdy ambitny psychiatra. Jako aktorka wypadła bardzo przekonująco. Śliczna, drobna i jednocześnie tak obscenicznie wyrachowana. Kręci, flirtuje, twardo stąpa po ziemi. Więcej! Ta jej niepospolita dusza strawiona jakimś groteskowym złem jest ledwo co widoczna, ale jako widz zdajesz sobie sprawę, że coś w niej płonie.
O takich personach Franz Maurer mówił: „Bo to zła kobieta była”. Ta jest szczególnie przesiąknięta złem. Pracuje jako krupierka, ale jej rozedrgana dusza pragnie czegoś innego. Czegoś więcej? Na pewno nie. Być może właśnie dlatego zwróciła na siebie uwagę wśród rządzących tym światem, głównych bohaterów serialu, pogańskich bóstw kopiących ludzkość po trzewiach.
W finale Laura stała się tym, kim zwykła być za życia – żywym trupem, wyprany z empatii, bezduszną, a jednak z zaliczonym spektakularnym powrotem z zaświatów. Ale wiecie co? Ostatecznie żal mi tej dziewuchy. Nikt nie potrafił do niej dotrzeć.
Amerykańscy bogowie – s01e04 – Git Gone