Ach, jaka wirtuozeria na dzień dobry. Na arenę wchodzi Pan Śmierć, Anubis (Chris Obi) i dzięki realizacyjnemu kunsztowi twórców dostajemy świetny kwadrans – opowieść o życiu, złych uczynkach, losach zmarłych dusz. Później wszystko siada i jesteśmy zmuszeni do przejażdżki oniryczną karuzelą pełną diabelskich (pan Wednesday się kłania) wywodów o wojnie, kłamstwie, światach urojonych (które według nas i Cienia są prawdziwe) i światach prawdziwych (których nie jesteśmy w stanie ogarnąć naszymi małymi, ludzkimi umysłami). Cliffhanger z części drugiej zostaje rozciągnięty, a w rezultacie rozcieńczony. Jest to jak na razie najgorszy odcinek, bo wieje nudą, a co gorsza twórcy postanowili przetrzebić rzeszę być może tworzącego się kółka fanów i wybrać co wytrwalszych widzów. Wytrwalszych nawet jeżeli chodzi o przełykanie (dosłownie i w przenośni) tych co odważniejszych scen. Znalazła się bowiem w Head Full of Snow (ha!) jedna wydłużona w czasie erotyczna przebieżka. Wydłużona na tyle, na ile może trwać stosunek dwóch mężczyzn (ups!).
American Gods wyznacza nowe standardy, burzy tabu (z jednej strony to rozumiem, bo niby czemu nie? Jak orka, to na całego). Ale i tak w rezultacie jest smętnie, nudno i nawet ciekawy finał nie zdołał przykryć odcinkowej pustki. Troszkę wody w mętnym, serialowym jeziorku wzburzył Sweeney (Pablo Schreiber). Jednak to za mało.
To był trzeci i zarazem ostatni odcinek wyreżyserowany przez Davida Slade’a. I dobrze! Przyda się trochę świeżej, twórczej krwi. Za reżyserię czwartego odcinka (Git Gone) odpowiada Craig Zobel, który przeleciał pół świata odbierając festiwalowe nagrody za swoją Siłę perswazji z 2012 r., a w 2015 r. nakręcił bardzo dobrze przyjęty przez widzów i krytyków (na zachodzie, u nas gorzej) film w klimacie postapo Z jak Zachariasz. Mam nadzieję, że Zobel przyspieszy trochę akcję i wyciągnie bohaterów z usypiającego klimatu, który i mnie powoli zaraża.
Amerykańscy bogowie – s01e03 – Head Full of Snow