Głównym bohaterem filmu Fullera jest czternastoletni Tolly Devlin – dzieciak przeznaczony do zbrodni, wychowujący się w samym sercu amerykańskiego podziemia przestępczego. Przez cały seans i jednocześnie przez całe jego życie przebrzmiewa nieustannie jedno słowo: kryminał. Rozboje, kradzieże, zarobek pod osłoną nocy i w cieniu zaułków – tak wygląda życie Tolly’ego. Właściwa historia rozpoczyna się, gdy Tolly staje się świadkiem morderstwa własnego ojca. Czterech mężczyzn katuje go nieopodal własnego domu i (o ironio!) to wydarzenie nadaje sens przyszłemu życiu młodego kryminalisty. Dwadzieścia lat później wspomniana czwórka staje na szczycie syndykatu zbrodni, a Tolly (Cliff Robertson) wciąż myśli o zemście…
Underworld U.S.A. to ciekawie nakreślony obraz działania przestępczej organizacji i człowieka, który próbuje przeniknąć w głąb ferajny, by dotrzeć do bossów i ukręcić łeb hydrze. Nie kierują nim żadne górnolotne pobudki, ot zemsta. Stara, wyświechtana, jak zawsze wybitnie smakująca, gdy dojdzie do skutku. Być może nieświadomie, ale Fuller zahaczył w swoim gangsterskim dramacie o kilka ważnych kwestii. Niektórzy filmowcy skupiają się niekiedy poprzez całą fabułę swoich filmów na resocjalizacji, która jest mitem. Fuller nawet nie wspomina o tym zakładając, że jak jednostka ma skłonności do życia w podziemiu, za żadne skarby nie ma szans opuścić półświatka. Nawet współpracując z policją, Tolly robi to w sposób wyrachowany. Sam bohater nie jest zły i widać, że serce potrafi mu miejscami donośniej zabić. Niestety, nawet jeżeli daje czasem wyraz swojej jasnej stronie, to jako widzowie wiemy, że Tolly poświęcony jest ciemnej stronie mocy.
Do głównej roli został zaangażowany Cliff Robertson i był to strzał w dziesiątkę. Późniejszy zdobywca Oscara za główną rolę w filmie Charly (1968), tutaj kradnie każdą scenę dla siebie. Głównie ze względu na wygląd, bo trzeba napisać, że Robertson jako kryminalista prezentuje się wyśmienicie. Elegancki zakapior z blizną, która przecina łuk brwiowy, ze spojrzeniem częściej spode łba, niż na wprost, pewny krok. Aktorsko również bryluje i widać, że w mig pojął zamierzenia Fullera co do przedstawienia osoby upartej, cwanej, głuchej na prośby najbliższej mu osoby. Zresztą cała obsada została dobrana fantastycznie (w sumie coraz częściej przekonuję się, iż to właśnie ona stanowi bardzo mocny punkt filmów Fullera). Jest zdruzgotana życiem femme fatale, jest elegancki morderca z twarzą z żurnala, dla którego odebranie życia, podpalenie, uduszenie jest jak splunięcie. Casting został przeprowadzony znakomicie.
Cały film to dość ciekawy przykład kina noir, gdzie Fuller jako przedstawiciel w pełni niezależnego kina sportretował (przede wszystkim) brutalny świat gangów. Robi to w sposób odważny, bezkompromisowy i chociaż sceny nie są bynajmniej okrutne dla współczesnego widza, to srogość bije z nich niemała. Udało się to Fullerowi właśnie przez to, że jako człowiek niepokorny nie cofa się przed pokazaniem obrazków, które w głowach widzów zostają na długo. Również przez kilka fragmentów, kadrów jasno i dobitnie wytłumaczył z czym należy utożsamiać przestępczą organizację – z bezdusznym, sadystycznym tworem działającym tylko i wyłącznie podług swoich interesów.
Underworld U.S.A. to przede wszystkim wciągająca opowieść o zimnym człowieku, który podyktował swoje losy rytmowi wyzierającej z niego co rusz żądzy pomszczenia ojca. Jako film stanowi przykład materii wyjątkowej. Fuller nigdy chyba nie przejmował się tak mało istotnymi (w jego mniemaniu) sprawami typu: perfekcyjny montaż, czy pięknie wykończone sceny. Cała stylistyka jest chropowata, szorstka, dojmuje widza nieprzebranie unoszącym się stanem powątpiewania w dobroć ludzkiej natury. Dodając do tego wspomniane ułomności wynikające z warsztatu dostaniemy, obraz szczególny, bo do bólu autorski. Dla mnie bomba, ponieważ kino noir powinno być brudne, niebanalne, nawet trochę wykolejone, również w materii czysto filmowej roboty.
Film obejrzałem w ramach wyzwania „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Samuela Fullera”.