Reżyser Brian Trenchard-Smith, twórca późniejszego kultowego Polowania na indyka, przy swoim kinowym debiucie The man from Hong Kong inspirował się serią filmów o Bondzie. Jako że tytuł jest klasycznym reprezentantem nurtu ozploitation, w takim też tonie przebiega cały seans. To odniesienie do filmów z udziałem agenta jej królewskiej mości jest jak najbardziej na miejscu wyliczając kolejno: piękne kobiety, spektakularne akcje, pościgi, bójki i głównego bohatera. Zaraz, zaraz. Tylko na pierwszy rzut oka w zarysie fabuły całość może odnieść się do agenta 007. Już po pierwszych akcjach wiemy, że Człowiek z Hong Kongu będzie osobliwym, egzotycznym, nawet wywrotowym, może nieco aroganckim kinem akcji, Bondem, który za niecały milion dolarów daje miejscami więcej radochy niż Bond za kilkadziesiąt milionów. Daje tym samym tyle niezaplanowanej zgrywy, soczystego kung-fu i popisów kaskaderskich, że tytuł powinno się, ba! trzeba polecać.
Australijska policja zatrzymuje chińskiego kuriera (w tej roli Sammo Hung!) udaremniając tym samym przekazanie heroiny. Sprawa jest grubsza, a porucznik Moose (Hugh Keays-Byrne, który za 4 lata zostanie obsadzony w roli zwyrola w Mad Maxie, a nieco później odnajdzie się doskonale jako Nieśmiertelny Joe w Mad Max: Fury Road) i inspektor Bob Taylor (Roger Ward) wiedzą już, że nie poradzą sobie ani z barierą językową, ani z materią, która zahacza o kręgi międzynarodowe.
O pomoc przy sprawie proszą policję z Hong Kongu. Do Sydney przylatuje inspektor Fang Sing Leng (Yu Wang). Mistrz Kung-Fu, pożeracz damskich serc, z opanowaną piękną angielszczyzną, człowiek, który wychodzi żywo z każdej opresji. Tam, gdzie agent w smokingu rozpoczynał rozmowę popisując się swoją erudycją, Fang wkracza na pełnym gazie nie pytając o zgodę. Tym samym okazuje się, że z chińskiego kolegi będzie więcej kłopotu niż pożytku, bo najpewniej obróci zaraz w perzynę część Sydney. I tak też się dzieje! Fang szybko wpada na trop trzęsącego półświatkiem Jacka Wiltona.
The man from Hong Kong ma wszystko, by stać się dziełem kultowym. Takie znamiona „kultu” zresztą posiada będąc jednocześnie pierwszym filmem kung-fu z Australii. Wspomniana egzotyka wylewa się tu z każdej sceny. Jako antagonista wystąpił sam George Lazenby, który w 1969 roku grał Bonda w W tajnej sluzbie Jej Królewskiej Mości! Inspektor Fang ściąga do łóżka piękne kobiety skinieniem głowy. Metropolia Sydney mieni się cudownie w słonecznym blasku, a fury wyskakują w powietrze tak pięknie jak u Millera w Wojowniku szos.
Jasne, że osobliwość niektórych scen łatwo zamknąć w kuriozalnych ramach, ale rozrywki tu aż nadto. Nie możemy zapomnieć o największym wabiku, czyli odtwórcy głównej roli. Yu Wang w latach 70. miał już status gwiazdy występując przecież w wielu produkcjach legendarnego Shaw Brothers Studio. Jako człowiek z Hong Kongu bryluje na ekranie w każdej scenie, poraża charyzmą, pewnością siebie, pewną amerykańską nonszalancją. Za to w scenach akcji robi nieziemską rozwałkę biorąc na klatę dwóch, pięciu czy dziesięciu przeciwników. Rany zaś leczy lepiej niż Marvelowy Rosomak.
Seans mija bardzo szybko i chwilę po nim szybko zatęsknimy za tym nieskrępowanym klimatem kina akcji, gdzie nie było słów „niemożliwe”, „nie wypada”, czy „to niebezpieczne”. Oglądajcie, bo to kawał dobrej eksploatacji.
Czas trwania: 111 min
Gatunek: Akcja
Reżyseria: Brian Trenchard-Smith
Scenariusz: Brian Trenchard-Smith
Obsada: Yu Wang, George Lazenby, Hugh Keays-Byrne, Sammo Kam-Bo Hung, Roger Ward
Zdjęcia: Russell Boyd
Muzyka: Noel Quinlan