Wielki, obleśny typ próbuje w środku nocy zagrać coś na gitarze. Podłączony do wzmacniacza ani myśli uszanować nocną ciszę. Uderzanie w struny wyraźnie go uspokaja, ale pozostali domownicy ani myślą dostosować się do „potrzeb” niedoszłego muzyka. BAM! Tak zaczyna się The Devil’s Candy.
Zawiązanie akcji od incydentu, po zapoznanie nas z głównymi bohaterami stanowi dość klasyczny przebieg fabuły. Poznajemy więc sympatyczną rodzinę w układzie 2+1, która decyduje się na zakup nowego domu (TEGO domu). W architektonicznym stylu podobnym do wielu stojących na dalekich teksańskich przedmieściach, o wyglądzie zbliżonym do tego z Teksańskiej masakry piłą mechaniczną. W okolicy dość szybko pojawia się wspomniany oblech, który w sposób agresywny nachodzi rodzinę.
The Devil’s Candy to całkiem przyjemny horror, który nie trąci za bardzo sztampą (nie na tyle jednak, by napisać o nim – oryginalny). Muszę jednocześnie przyznać, że zapowiadał się na o wiele bardziej gwałtowny, niż był w rzeczywistości. To co uderza najszybciej widza, to tempo opowiadanej historii. Akcja rozgrywa się na tyle szybko, iż twórca w mig przechodzi do sedna, a my nie mamy naprawdę już czasu bawić się w szukanie odniesień poprzestając na tym, że filmowi Seana Byrne’a najbliżej do horrorów z początku lat 90.


Reżyseria: Sean Byrne
Obsada: Ethan Embry, Shiri Appleby, Kiara Glasco, Pruitt Taylor Vince
Zdjęcia: Simon Chapman