Kuba Koisz, czyli kulturalny facet. Możecie go czasem posłuchać w radiu, czasem też pooglądać w telewizji. Spotkacie go jak czyta komiksy, a później jeszcze o nich opowie! Filolog i filmowy felietonista. Znany z Urwanego Filmu. Pisze dla Na Ekranie, Film.org.pl, Movies Room, pisze dużo. Pisze tak dużo, że w końcu napisał #Yolo. Powieść bardzo ważną, bo pierwszą, debiutancką, więc do bólu szczerą. Dzisiaj, wybrał dla Was trzy niedocenione filmy z 1997 roku. W tym jeden bardzo ważny również dla mnie. Trochę w rytmie #Yolo.
Kuba Koisz i jego Niedocenione ’97
W pogoni za Amy (1997), reż. Kevin Smith
Jest to najdojrzalszy, najbardziej przemyślany film Kevina Smitha, który otwierał się na mnie tym szerzej, im więcej stukało mi lat. Nie wiem, czy winę ponosi marihuana, czy może fakt, że Smith zaczął ostentacyjnie bawić się swoją rolą hollywoodzkiego nerda, ale nigdy później nie był tak uważny w obserwowaniu ludzkich relacji, szczególnie tych miłosnych. Cokolwiek nakręcił po tym filmie, nie interesowała go reżyserska czułość wobec postaci, tylko koncepty, im z głębszej półki wydobyte, tym lepiej. Wybrałem ten film, bo jakoś nie widzę, żeby trafił do panteonu komedii romantycznych, choć rozgrywa się w świecie Jaya i Cichego Boba (moim zdaniem – niepotrzebnie, mimo że Cichy Bob jest nośnikiem potężnego, esencjonalnego dla fabuły monologu), to różni się zupełnie od innych reprezentantów gatunku „porozmawiajmy o miłości na lekko”. Historia Holdena, którego przerasta bogate życie seksualne swojej wybranki serca, odwraca wartości wielu komedii romantycznych, ale nie w sposób wulgarno-prześmiewczy, ale za pomocą środków zarezerwowanych dla dramatów psychologicznych. Sympatyzuję z bohaterem granym przez Bena Afflecka od początku do końca. Życie tak smakuje.
Spawn (1997) reż. Mark A. Z. Dippe
Z jednej strony to film, który zapewne pogrążył raczkującą karierę reżysera, bo po tak spektakularnej porażce w Box Office musiał wrócić do telewizji (IMDB podpowiada, że i na tym polu świata nie zwojował), a także ekranizacja komiksowa, która odebrała Hollywoodowi jakiekolwiek zainteresowanie Michaelem Jai Whitem. To wszystko prawda, Spawn jest nieudany, dystansujący ówcześnie producentów do eksperymentowania na polu filmów superbohaterskich. Z drugiej jednak strony – jak na brak doświadczenia reżyserskiego oraz ciężką rękę osób odpowiedzialnych za scenariusz mnóstwo w tym dobra i wierności wobec oryginału komiksowego. John Leguizamo (cóż za dziwaczny, nieoczywisty wybór!) jest świetny w roli Violatora, a jego kreacja zamiata pod dywan wielu nijakich współczesnych łotrów w ekranizacjach DC czy Marvela. Warto też zwrócić uwagę na bardzo dobrą charakteryzację, która wyróżnia się na tle ówczesnych filmów. Równoważy ona niesmak wywoływany przez naprawdę żenujące efekty specjalne. Cóż, zachłyśnięto się wtedy grafiką komputerową, ale generowanie za jej pomocą peleryny Spawna mogli już sobie, partacze, darować.
Orgazmo (1997) reż. Trey Parker
W założeniu Orgazmo jest typową, klasyczną komedią, ani zbyt świńską, ani szczególnie „edgy”. W efekcie otrzymujemy typową produkcję spod szyldu Parker-Stone oraz wszystko to, co lubimy w South Parku, ale łatwo, kierując się jedynie promocją, uznać tę komedię za produkcyjniak lądujący prosto na płyty DVD. Ważniejsze niż faktyczny poziom tego filmu (nawet dzisiaj oceniłbym go na mocną piąteczkę w skali od jeden do dziesięć) jest to, że z biegiem lat stał się bardziej aktualny. Wynalazek filmów porno bazujących na głośnych produkcjach kinowych i telewizyjnych nie jest oczywiście nowy, ale stał się dzisiaj tematem „baitowym” jak cholera. Z pozoru poważne magazyny lajfstajlowe nie mogę się oprzeć przed wrzucaniem newsów, że powstaje właśnie pornoparodia głośnego, rozchwytywanego tytułu, a niektóre „dzieła” tego typu mają swoją premierę nawet przed protoplastą. Warto więc wrócić do Orgazmo, aby zobaczyć, że twórcy South Park w latach 90. również trzymali rękę na pulsie współczesności. To wszystko jest oczywiście bez większej wartości artystycznej, lecz z dużą wartością, że tak to ujmę, historiozoficzną.