Sama fabuła genialnego filmu (pierwotnie i w zamyśle zrealizowanego jako czteroodcinkowy mini-serial dla telewizji Arte France) Bruno Dumonta jest tak samo zwodnicza jak jego tytuł. Zdekonstruowany kryminał z groteskowo potraktowanymi bohaterami jest rzeczą specyficzną, a sztampowe „nie dla wszystkich” nabiera tu nowego znaczenia. Specyficzny nie jest jednak sam zarys historii. Oto do małego, nadmorskiego miasteczka usytuowanego we Flandrii zawitała w pierwsze dni lata zbrodnia. Zbrodnia przez duże Z. W miejscu poniekąd odosobnionym, bo w trudno dostępnym, sporych rozmiarów bunkrze znaleziono martwą krowę. Już to samo w sobie jest dziwne, ale dalsze wydarzenia pokazują w jak przedziwnym kierunku pójdzie scenarzysta. W ciele krowy policjanci znajdują szczątki kobiety.
Świadkami tego makabrycznego odkrycia jest tytułowy mały Quinquin, dla którego zbrodnia to również początek wakacyjnej przygody. Myliłem się jednak sądząc, że chłopak z przestawionym nosem i facjatą jak z kryminału rzuci się w wir detektywistycznej roboty. Morderstwo bowiem to tylko tło, zupełnie jak u Lyncha w Miasteczku Twin Peaks. Ważniejsza jest tu cała menażeria barwnych wydarzeń i postaci na czele z dwójką gliniarzy tak bardzo nie nadających się do roboty jak to tylko jest możliwe. Po minucie obcowania z nimi stwierdziłem, że inne słowo niż „idioci” do nich nie pasuje. Od samego również początku nie wierzymy, że ta dwójka wpadnie na jakikolwiek trop. Policyjne śledztwo, do którego przyzwyczaili nas filmowcy tu nie istnieje, a jakiekolwiek jego znamiona ograniczają się do odhaczania wizyt u kolejnych podejrzanych. Sama policyjna para szybko stała się moimi ekranowymi ulubieńcami. Żaden z nich nie wydaje się być na swoim miejscu.
Komendant Van der Weyden (Bernard Pruvost) z tikami, nad którymi w żaden sposób nie może zapanować nader często odlatuje w swoim słowotoku w kierunku barwnych porównań, znienacka wyciąga spluwę i strzela do wiwatu w powietrze. „Rozumie pani, policja” – tłumaczy. Drugi, porucznik Carpentier (Philippe Jore) dokręca na siłę filozofię do najprostszych wniosków, których w zasadzie nie wyciąga.
Dumont zaskakuje przede wszystkim twardą i konsekwentną reżyserią dbając o to, by kolejne morderstwa (o tak!) nie zakłócały w żaden sposób idyllicznej na pozór harmonii w okolicy. Obserwujemy więc całą tą dziwną i nieprzebraną rzeszę mieszkańców w trakcie kryminalnej opowieści rozbrzmiewającej w czasie seansu niczym groteskowy, czasem kiczowaty skecz.
Ale ta specyfika po dłuższym namyśle okazuje się czymś całkowicie normalnym. To właśnie filmowy twórca przez uwypuklenie, a raczej skierowanie kamery na zabawne sytuacje spowodował, że tak właśnie myślimy w trakcie seansu. Ta „dziwność” wynika ze spaczonej potrzeby szukania udziwnień przez samego widza. Leniwe miasteczko, rolnicy, wielopokoleniowe rodziny, ludzie, którzy mają swoje małe grzeszki, nieszczególnie fascynujące (ot zdrady, ksenofobia, małomiasteczkowość) zostali przedstawieni w taki sposób, że rzeczywiście mamy wrażenie, jak gdybyśmy przeszli na drugą stronę lustra.
Intrygujący, przezabawny, szalenie wciągający, z długimi statycznymi ujęciami, z akcją, która miejscami wlecze się w cudownie leniwym tempie i odrzuca na bok co bardziej niecierpliwych widzów. Ja pozostałem pod nieodpartym wrażeniem do samego końca.
Czas trwania: 197 min
Gatunek: Kryminał
Reżyseria: Bruno Dumont
Scenariusz: Bruno Dumont
Obsada: Alane Delhaye, Bernard Pruvost, Philippe Jore
Zdjęcia: Guillaume Deffontaines