Na Międzynarodową Stację Kosmiczną docierają pierwsze próbki z Marsa. Ponieważ protokół bezpieczeństwa obwarowany jest ścisłymi przepisami, pierwsze laboratoryjne badania zostaną przeprowadzone właśnie na ISS. I jest to całkiem zrozumiałe, gdyż nie można narażać mieszkańców naszej planety na kontakt z czymś dotąd nieznanym. Przecież wszyscy widzieli finał Obcego 4 w reżyserii Jean-Pierra Jeuneta. O tym z grubsza traktuje fabuła Life. Obcy rzeczywiście okazuje się być agresywnym, inteligentnym i walczącym o życie intruzem. Natomiast astronauci zrobią wszystko, by nic nie przedostało się przez ziemską atmosferę.
Niezwykle miłą niespodziankę sprawił mi szwedzki reżyser Daniel Espinosa. Kiedy bowiem wydawało nam się, że survival horror z gatunkowego sci-fi to po prawdzie nasze (widzów) rozmowy od Obcego do Obcego, Espinosa zrobił mały wyłom w trajektorii, która miała zapewne łączyć kolejne tytuły o podbojach Xenomorphów. To nawet nie zwykły aperitif, a porządny posiłek!
Historia jest prosta do bólu, a u podłoża musiała leżeć zapewne miłość do serii o wspomnianym Obcym. Dwójka scenarzystów Rhett Reese i Paul Wernick dali upust swoim fascynacjom na każdym etapie filmu, zaczynając od planszy tytułowej (i w zasadzie mogli na to nie mieć wpływu, ale rzecz jest zbyt podobna, by nie zwrócić na to uwagi). Mimo wszystkich użytych klisz, włącznie ze scenami atakującej obcej formy życia (dających się tak szybko porównać do motywów z filmu Scotta), Espinosie udało się tu wiele rzeczy. A raczej wiele rzeczy pomogło mu w tym, by Life ostatecznie można było uznać za film udany. Przede wszystkim obsada, czyli Jake „pewna karta” Gyllenhaal, który czy to sci-fi, czy to film kowbojski, zawsze, ale to zawsze daje z siebie wszystko. Reszta też nie zawodzi, włącznie z Ryanem Reynoldsem, którego przecież nie znoszę. Na poziomie dobrania aktorów do pełni szczęścia zabrakło kolegi Espinosy z podwórka, ze sztokholmskich ulic, czyli Joela Kinnamana (razem przecież nakręcili fenomenalny, zawadiacki Szybki cash).
Film dostarcza sporo emocji, pomimo że przecież wiemy jakich scen się spodziewać. Pomykanie w stanie nieważkości po korytarzach i zamykanie kolejnych śluz przed natarczywym intruzem to norma. Także napięcie, niepokój i tempo (w scenach akcji) jest jak najbardziej dograne. Gorzej jest już z samymi przerwami pomiędzy kolejnymi aktami (trupami). Wygląda to trochę jak zbyt natarczywa „przerwa na lunch”, czyli innymi słowy rozmowy o matce, żonie, problemach egzystencjalnych. To wszystko być powinno, ale przed pierwszym „uderzeniem”, ostatecznie bardziej „wtopione” w potyczki na stacji kosmicznej. Niestety, również próby przedstawienia historii ziemskiej poszczególnych astronautów nie angażują, są potraktowane oschle. Właśnie przez to miałem problem, by zżyć się z bohaterami i, co gorsza, martwić się o nich. Chociaż nie ukrywam, że kibicowałem jak cholera, by ukręcili łeb sprawie, czyli w tym przypadku nieproszonemu gościowi.
Zważywszy na fakt, iż wśród horrorów sci-fi panuje od lat posucha, łapcie okazję, by zobaczyć to w kinie. Szóstka z dużym plusem.
Za seans dziękuję sieci kin..